Menu

Członkowie

sobota, 16 czerwca 2018

Od Williama CD Kioku "I nie było już nikogo..."


Pewnego razu, nie tak dawno temu, małe miasteczko Castle Rock nawiedził potwór. (...) Nie był wilkołakiem, wampirem, upiorem ani żadnym innym tajemniczym stworem z zaklętego lasu albo śnieżnych pustkowi, był zwykłym gliniarzem i
nazywał się Frank Doot (...)
Kolejny genialny thriller, kolejny nudny początek, kolejna nieprzespana noc "jeszcze tylko jeden rozdział"
Mijał czas. Upłynęło pięć lat.
Potwora nie było, nie żył. Frank Dodd dawno zgnił w trumnie.
Parsknął śmiechem, wystawiając nogi na biurko. W ogóle dziwnie siedział. Krzesło było oparte o ścianę, Will trzymał nogi na biurku a książka zawieszona była na jego kolanach, co chwilę, przy każdym przewinięciu kartki spadając niecona jego uda.
Tylko że potwory nie umierają. Czy to będzie wilkołak, czy wampir, czy upiór, czy tajemniczy stwór z pustkowi. Potwory nie umierają.
I potwór nawiedził Castle Rock wiosną 1980 roku.
Czyli tutaj zaczyna się akcja. No, może niekoniecznie, bo żaden szanujący się autor nie przedstawia sedna fabuły na 11 stronie. Przeczesał włosy, popatrzył przez okno i wyobraził sobie scenerię pasującą do książki.
Zabita deskami dziura, dziki zachód, pomarańczowa, popękana od słońca ziemia aż wrzeszcząca o deszcz i krwiście czerwone góry gdzieś daleko na horyzoncie. Do tego jakiś mały sklep, w którym pomimo "pustych" półek jest wszystko i sprzedawczyni przy kości, w sile wieku, znając każdą żywą duszę w miasteczku. Tak, tak sobie to wyobraża. Chociaż może dla równowagi dodać by parę starszych niż ludzie pamiętają drzew, nieco suchej, mało wymagającej "trawy" i paru
uroczych w swojej istocie, zachwaszczonych ogródków. Teraz jest idealnie.
Na podwórku stał ośmio- czy może dziewięcioletni chłopiec i uderzał starą piłkę baseballową jeszcze starszym kijem baseballowym. Piłka szybowała w powietrzu i odbijała się o ścianę stodoły, w której zapewne, mieścił się warsztat (...)
Podniósł się szybko i ujrzał ogromnego psa wyłaniającego się ze stodoły. Przez moment miał absurdalne wątpliwości czy to rzeczywiście pies, czy może jakaś brzydka i rzadka rasa kucyka. Jednak kiedy zwierzę wyszło powoli z cienia zalegającego w wejściu do stodoły, zobaczył jego smutne oczy i rozpoznał bernardyna. (...) Stał z przekrzywionym łbem, a wielki pióropusz jego ogona kołysał się powoli tam i z powrotem.
W tym momencie wyobraźnia chłopaka zaczęła pracować na najwyższych obrotach, a on sam zawiesił melancholijnie wzrok w topiących się resztkach śniegu i starał wyobrazić sobie przeczytany przed chwilą fragment. Duży pies. Kłaki sierści pozlepiane od brudu, zaślinione, ogromne pyszczysko i czerwone, poczciwe oczy. Autor genialnie dobrał zwierzaka do scenerii w głowie Williama. Tak dobrze, że on sam się uśmiechnął, pokazując dołeczki. Ściągnął koszulkę
(która od nienaturalnego siedzenia zsunęła się w górę) w dół, zaparzył sobie szybko herbaty schodząc na dół, do kuchni i wrócił do lektury, tym razem kładąc się na łóżku.
Zdawał sobie strawę, że jest za stary na uganianie się za królikami (...) podkradał się raczej dla zabawy niż z apetytu na świeże mięso. Królik skubał w najlepsze młodą koniczynę, którą promienie bezlitosnego słońca w ciągu
miesiąca spieką na brąz. (...) pies ze wściekłym ujadaniem rzucił się w pogoń. (...)
Bicie zegara. Równe 24 razy. To wystarczyło, żeby oderwać Willa od książki i iść po kolejną zieloną herbatę, która, jak każdy jej miłośnik wie - krótko parzona działa jak kawa, której białowłosy nie cierpi. Więc dlaczego nie, zielona to idealny zamiennik. Czas mijał nieubłaganie, a z lekkiego snu, na który zapadł zapewne o 5 nad ranem wybudziło go śpiewanie ptaków. No tak, wiosna, a wraz z nią ta cholerna fauna wrzeszcząca.... zdecydowanie za wcześnie. Wstał ociągle z łóżka, które swoim ciepłem, świeżą, zmienioną pościelą i jego ukochanym, puchowym kocykiem aż wołało o pomstę do nieba za zabranie mu Willa. Przetarł twarz dłonią i podreptał do łazienki, zahaczając o jakąś koszulkę, której nie chciało mu się wczoraj posprzątać, co przepłacił pocałunkiem z zimnym marmurem. Syknął zły jakby ciuchy nie mogły same się sprzątać i rozbudzony poszedł się szybko okąpać, ubierając czarną koszulkę z krótkim rękawem, czarne rurki i czarną bluzę. Jedynym kolorowym akcentem były białe sznurki przy kapturze, ale nawet one znalazły bratnią duszę w bialuteńkich włosach chłopaka. Przejechał chudą ręką po głowie, chcąc się w ten sposób "uczesać" i zadowolony z efektu umył zęby wychodząc na dwór. Po co komu śniadanie jak można chodzić
głodnym... Albo po prostu chodzić zbyt leniwym, by pofatygować się na jakiekolwiek zakupy. Zapach kwiatów przyprawiał go o mdłości, bowiem dalej chodził tylko o wczorajszych herbatach. Zerwał jedną stokrotkę i obracał ją w palcach.
Mógłby ją dać jakiejś uroczej dziewczynie, aż ta z miłości rzuciłaby mu się w ramiona. Aż zaśmiał się na samą myśl o tym, on i dziewczyna, toż to absurd. Przechadzał się niczym pan tego świata, a w głowie miał tysiące pytań "jak zakończyła się książka?". Zatrzymał się dopiero w szczerym polu, patrząc na wschód słońca. I może przez jego własną paranoję i poczucie bycia obserwowanym okręcił się dookoła, widząc świątynię, której (jak boga nie kocha)
nie zauważył. Wbił wzrok w postać, która z tej odległości wydawała mu się przyglądać, i jak na chłopaka o zadziornym charakterku przystało ruszył przed siebie, patrząc na sylwetkę spode łba. Dopiero kiedy był na tyle blisko, żeby dojrzeć, iż to kobieta zmienił nieco podejście i miał się wycofać, kiedy zdał sobie sprawę, że byłoby to co najmniej ośmieszające i żałosne. Wyciągnął więc w pośpiechu dłoń z wymiętoloną, zmasakrowaną i proszącą o wodę stokrotką, po czym wbił w nią zażenowany z zaistniałej sytuacji wzrok, chcąc się przedstawić. Bo w końcu nie ma to, jak wejść komuś do ogródka o wschodzie słońca, oh tak, jakie to naturalne.
-William.
Swoje imię wypowiedział z niezwykłą arystokracją, jak na szlachcica przystało, i łypnął okiem, posyłając jej osobliwe spojrzenie. Wielki człowiek w małym ciele. Jego 165 wzrostu dodawało mu uroku, nie dało się go brać na poważnie. Zielone oczy niczym łodyżka stokrotki skanowały postać kobiety, chcąc zrozumieć, co o tej sytuacji myśli. Jego kąciki ust uniosły się ku górze, chciało mu się śmiać, była to najniezręczniejsza sytuacja, w jaką chłopak sam siebie wpakował.
Oparł się o drewnianą balustradę tarasu niczym Romeo czekający na swą Julię, z ręką dalej wyciągniętą ku dziewczynie. "Weź tego kwiatka, niezręcznie się czuję..." gryzł się w język, żeby tego nie powiedzieć. No cóż, tylko czekać na jej reakcję.

Kioku, mam nadzieję że zrozumiesz komizm Liama :v
Słów 1007

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz