Twarde lądowanie rozeszło się po kościach, które zgodnie wykrzyczały arię operową przy bliskim spotkaniu z ziemią. Poczułem, jak śledziona miesza się z wątrobą, żołądek pęka, a nerka pakuje swoje manatki i wyprowadza się z powrotem do mamusi. Jęknąłem głośno, wyrażając przy tym ogrom swego niezadowolenia. Chwilę później podniosłem się na rękach, unosząc głowę tak, aby zobaczyć w pełnej krasie swego towarzysza. A był nim nikt inny, jak Soushi. Paskudny, wredny lisiasty, który po raz kolejny zrobił mnie w osła.
- Phi – prychnąłem na tyle głośno, aby dźwięk bez problemu doleciał do receptorów słuchowych mężczyzny.
Ten, przemieniwszy się z powrotem w rosłego mężczyznę, po raz kolejny w przeciągu kilku dni wyciągnął w mym kierunku pomocną dłoń. Tym razem odrzuciłem ją jednak, podnosząc się z ziemi o własnych siłach. Szybkim ruchem ręki otrzepałem ubranie, jednocześnie ze zgrozą badając wzrokiem rozkładające się truchło demona.
- Robisz sobie jaja? – prychnąłem, przenosząc spojrzenia na stojącego opodal białego lisa.
- Z ciebie? A i owszem – odparł szybko, przeczesując włosy bladą dłonią. – Stwierdziłem, że wspaniałym pomysłem będzie przetestowanie moich nowych umiejętności na tobie. Od niedawna potrafię zmieniać swoją postać nie tylko w zakresie człowiek – lis. Teraz dysponuję także ciałem kobiety oraz dziecka płci męskiej – tłumaczył.
Mój wzrok nieprzerwanie przeskakiwał z mężczyzny na zwłoki. Naraz czułem tyle sprzecznych emocji – zarazem ulga i komfort zapewniany przez bezpieczeństwo, jak i rozczarowanie, rozgoryczenie spowodowane nadszarpnięciem zaufania ze strony Soushiego. Westchnąłem głęboko, zanurzając dłonie w kieszeni zielonego płaszcza.
- Słabo – zapewniłem go. Przez chwile stałem w milczeniu, zawzięcie pracując nad stabilnością nieposłusznego oddechu. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie to, co faktycznie czuję. – Nie ukrywam, jestem trochę zły – przyznałem. – Z zasady nie jestem ufną personą. Zaznajomienie się z tobą było jednym wielkim przypadkiem, a samo obdarzenie cię zaufaniem – wielkim wyzwaniem. De facto nie znamy się zbyt długo, dlatego chciałbym, abyś na tych kilka pierwszych tygodni, jak nie miesięcy, powstrzymał się przed strojeniem sobie ze mnie żartów.
Przedstawiłem fakty jasno i klarownie. Następnie, nie czekając na reakcję ze strony Soushiego, odwróciłem się na pięcie, odchodząc w kierunku portalu.
- Wracam do swojej świątyni. Jak na razie mam dość przygód jak na pierwszy tydzień Boskiego życia – rzuciłem przez ramię, przechodząc przez gładką tafle ustrojstwa, które w mgnieniu oka przeniosło mnie na rynek w świecie Bogów.
Od czasu minionego zdarzenia minęły cztery dni. Przez cały ten czas, odizolowany od innych żywych bądź martwych dusz, zajmowałem się sobą. A mówiąc sobą, mam tu na myśli sprzątanie świątyni, wertowanie starych pergaminów poukładanych na półkach kaplicznej biblioteczki oraz robienie kilku innych rzeczy, których normalnie nie podjąłbym się nawet za zapłatą. Innymi słowy – nudziłem się nie miłosiernie, nie mając jednocześnie pojęcia co ze sobą zrobić.
Dopiero w tamtej chwili sobie sprawę z tego, że rozłąka z lisiastym clownem prawdopodobnie była większą karą dla mej łaknącej towarzystwa duszy, jak dla faktycznego skazańca.
Soushi?
464 słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz