poniedziałek, 19 listopada 2018

Od Aurory do Akiego "Obrońca Wszechświata i jej bóg"

  Mijałam to miejsce każdego dnia, gdy wracałam ze szkoły. Rozchylona i na wpół zniszczona metalowa brama, za którą znajdowała się dróżka wyłożona kolorowymi kamieniami, na końcu której czekała ona: wykonana z jaśminowego drewna, pomalowana na biało i czerwono mała kapliczka, rozmiarem przypominająca bardziej zwykły nagrobek, niżeli miejsce składania czci jakiemukolwiek bóstwu. A jednak była tu, pozornie nieodwiedzana i zaniedbana, poznaczona pęknięciami farby, wyblakła od deszczu i zarośnięta przez chwasty, lecz z tacą pełną niskonominałowych monet spoczywających na dnie miedzianej misy, których zdawało się przybywać każdego dnia. Kapliczka była tam odkąd pamiętam i od kiedy pierwszy raz poszłam do szkoły zdawała patrzyć się na mnie cierpliwie.
  Z początku nie miałam pojęcia czym była owa dziwna dwukolorowa mogiła z wymalowanymi czarną farbą napisami, którym nie miałam okazji przyjrzeć się z bliska, nigdy bowiem nie odważyłam zbliżyć się do tego miejsca bliżej, niż do zniszczonej bramy. Potem jednak, gdy trochę podrosłam i zaczęłam jeździć na wycieczki szkolne, miałam wielokrotne okazje zwiedzać świątynie różnorakich popularnych bóstw. Tamte miejsca znacznie różniły się od tablicy w zaniedbanym ogrodzie: kaplice, do których zaprowadzał nas przewodnik, z pasją gestykulując i sprzedając mnóstwo turystycznych ciekawostek, były zawsze zadbane, wypełnione ludźmi, służbą, a niskonominałowe monety sypały się wodospadami z rąk wiernych proszących o łaski. I tak, dręczona ciekawością, pewnego dnia odważyłam się spytać mojej mamy o obiekt z ogródka na odludziu.
  Tak jak wówczas już przepuszczałam nie był to żaden nagrobek, a kapliczka pewnego bóstwa, strojąca samotnie, bez służby, bez turystów i bez przewodników wciskających turystom tanie ciasteczka szczęścia. Generalnie, mówiąc w pełni szczerze, mimo iż miedziana misa zawsze była pełna, nigdy nie zobaczyłam żadnego wiernego modlącego się w dzikim ogrodzie.
- Widzisz moja droga – powiedziała mi wtedy mama - ...są tacy bogowie, do których ludzie lubią się modlić i robią to w zasadzie często, ale nieszczególnie chcą, aby ktokolwiek o tym wiedział.
Nie rozumiałam, ale potulnie skinęłam głową i powstrzymałam się od dalszych pytań. Ostatecznie mama i tak nigdy nie była szczególnie rozmowną osobą.
  Od dzieci w szkole dowiedziałam się pozostałej części historii. Kapliczka należała do boga zemsty Akiego, a monety z kolei do jego wyznawców: do zdradzonych dziewczyn, zazdrosnych sąsiadów, zawiedzionych mężczyzn, wzgardzonych kobiet, wyszydzonych artystów i tych wszystkich, którzy mogliby się modlić o czyjekolwiek nieszczęście. I tak jak powiedziała moja mama wszelkie ofiary czy modlitwy zanosiło się tam raczej po cichu, aby nikt nie widział. W końcu lamentowanie o to, żeby sąsiadowi spalił się ten nowy ładny dom, czy żeby Jego nowa dziewczyna połamała sobie swoje długie nogi, raczej nie należy do tych rzeczy, należących w cywilizowanym świecie za kulturalne i mile przyjmowane.
  Słowem: każdy od czasu do czasu o coś prosił Akiego i było to jak najbardziej w porządku, tak długo jak nikt inny tego nie widział, bo o dobre imię i image altruistycznej, potulnej owieczki trzeba dbać. Nikt nie lubi złorzeczących złośliwców.
  Dla mnie jednak kapliczka boga zemsty zaczęła mieć szczególne znaczenie: gdzieś między drugą a trzecią klasą mój ojciec stracił pracę i popadł w alkoholizm. Nigdy szczególnie go nie lubiłam, był dziwakiem trzymającym się raczej z daleka od swojej rodziny, jednak kiedy wpadł w nałóg jego towarzystwo stało się nie do wytrzymania. Wynosił z domu pieniądze, wszczynał awantury i zachowywał się agresywnie. To z kolei wpłynęło na zachowanie mojej mamy, która od mojego urodzenia zdawała się cierpieć na jakiś szczególnie ciężki przypadek depresji poporodowej: była apatyczna, nie wychodziła z domu, mało się odzywała. Wydawało się, że zajmuje się mną z pewnego poczucia obowiązku, ale nigdy nie była zainteresowana pogłębianiem jakiejkolwiek relacji. I w końcu, jakoś w okolicach czwartej klasy, stało się to co się stać musiało: moja mama wyszła z domu i już nigdy do niego nie wróciła.
  Dalszym utrzymaniem naszej rodziny zaczęło się zajmować zatem wujostwo: płacili nasze rachunki i kupowali jedzenie, ale nie chcieli zbliżać się do nas bliżej niż było to konieczne. Prawdopodobnie czuli jakiś przymus pomocy w związku z rodzinną więzią, ale to było wszystko, co zamierzali robić. W każdym razie na pewno nie chcieli zabrać mnie ze sobą do domu. Zostałam zatem z ojcem, gnębiona, maltretowana i żyjąca w skrajnej biedzie, ale wciąż mieszkanie z nim pod dachem i otrzymywanie zapomogi od wujostwa było lepsze, niż mieszkanie na ulicy. Nie mogę jednak w żadnym razie powiedzieć, bym była szczęśliwa.
  Pewnego dnia ojciec pobił mnie nadzwyczaj mocno, ot był w złym humorze, a ja akurat nieszczęśliwie napatoczyłam się wracając ze szkoły. Przez kilka godzin leżałam potem na podłodze nie mogąc się ruszyć choćby palcem. I ta sytuacja, choć w głównej mierze dotyczyła przecież mojego ciała, sięgnęła głębiej i dotknęła mojego umysłu, zapuściła w nim korzenie i zaczęła kruszyć moje serce. Wtedy, po raz pierwszy, zdałam sobie sprawę, że nienawidzę ojca i chcę aby umarł.
  Kiedy w końcu mogłam wstać, poszłam do pokoju i wzięłam jedną niskonominałową monetę, która została mi z reszty za chleb. Wyszłam z domu i kuśtykając dotarłam do miejsca, gdzie stała na wpół zniszczona, metalowa brama, za którą rozciągała się kolorowa ścieżka. Jednak w momencie, w którym chciałam na nią wkroczyć, poczułam, jakbym natrafiła na niewidzialną barierę. Czy naprawdę chciałam modlić się o śmierć ojca? Czy naprawdę chcę aby umarł? Ostatecznie był moim ojcem, czyż nie? Czy to w ogóle w porządku modlić się o czyjąkolwiek śmierć?... i tak dalej i tak dalej, w mojej głowie nagle wylęgło się tysiące pytań. Znieruchomiałam, cała złość opadła ze mnie, a jakiekolwiek procesy myślowe zatrzymały, jakbym naraz przyrosła do gruntu i stała się warzywem. W końcu spojrzałam ostatni raz na kapliczkę, odwróciłam się na pięcie i wróciłam do domu. I tak widok tego ogrodu, który mijałam codziennie, zaczął mnie prześladować.
  Każdego dnia, kiedy mijałam bramę, kapliczka zdawała się mnie przyzywać. To nie tak, że słyszałam jakieś głosy czy cokolwiek w tym stylu: zwyczajnie sam widok metalowego, wygiętego skrzydła sprawiał, że moje dziesięć jenów, których nigdy nie wyciągnęłam z kieszeni, zdawało się ciążyć mi niesamowicie. Nigdy jednak, nie ważne w jak podłym humorze byłam, nie przekroczyłam bram ogrodu.
  Pewnego dnia, jak zwykle wracając ze szkoły, zatrzymałam się na chwilę przed bramą i patrzyłam się na nią dłuższą chwilę z pustym wzrokiem. Odkąd przybyłam tu pod raz pierwszy chcąc wrzucić jeny do misy minęło kilka lat, w trakcie których moja nienawiść pogłębiała się, a ja coraz bardziej zamykałam się w sobie. Widok zaniedbanego ogrodu w jakiś sposób mnie uspokajał do tego stopnia, że tamtego dnia, mimo braku parasola, stałam tak blisko godzinę, wpatrując się jedynie w kapliczkę, która zdawała się odwzajemniać moje spojrzenie. W końcu, kompletnie przemoczona, odwróciłam się bez słowa od bramy i ruszyłam w kierunku domu.
   Mimo, że dzień ten nie należał do najcieplejszych, a moje ubrania były kompletnie przemoczone, z jakiegoś powodu nie odczuwałam chłodu. Szłam jednym z większych mostów w moim mieście, owiewana północnym wiatrem, ale było mi wszystko jedno. Szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy w ogóle zdawałam sobie sprawę z tego, że padało. Czasem bowiem zdarzało mi się wpadać w tak melancholijne nastroje, że w zasadzie nie bardzo...
        ...Łup!
   ...Hę?
  Poczułam nagle stan nieważkości, jak wówczas, gdy się skacze... lub spada z czegoś. Potem zalała mnie fala ostrego bólu, gdy uderzyłam czołem o coś, co przed chwilą znajdowało się tuż przed moimi stopami i było jedną z metalowych płyt, z których wykonany był most. Jednak teraz znajdowała się tuż przed moimi oczami... i nad nimi... i nad moją głową... poczułam jak odwracam się w powietrzu i choć krew ściekająca z czoła dostała mi się do oczu, widziałam dokładnie, gdzie jestem. Mianowicie kilka metrów pod mostem, spadałam właśnie tuż obok jednego z tych stalowych kafelków, który musiał runąć w dół pod moim ciężarem. A więc spadam z mostu...
  Potem łupnęłam plecami o lodowatą wodę. Krzyknęłam z bólu, ale nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, tylko zaciągnęłam się wodą z rzeki. Poczułam jak wlewa mi się do płuc, a oczy, twarz, wszystkie członki zaczynają mnie niemiłosiernie piec. Żałowałam teraz, że nigdy nie nauczyłam się pływać, ale desperacko próbowałam odtwarzać to, co widziałam na filmach akcji. Jednak gdy już wydawało mi się, że jestem blisko powierzchni, poczułam tak silne uderzenie w głowę, że przestałam się ruszać i po prostu runęłam w otchłań.
  Śmierć w sumie i tak nie była przecież aż tak złym pomysłem w mojej sytuacji.
- Biedne, biedne dziecko! - ocknęłam się nagle i wystraszona otworzyłam oczy. Nie znajdowałam się już w wodzie, ale w niezwykle jasnej, otwartej przestrzeni – Jak wielkie szczęście trzeba mieć, żeby trafić na taki niestabilny punkt w moście, po którym chodzą codziennie tysiące ludzi? Niezwykłe! Gratuluję moja droga!

Liczba słów:  1391

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz