Upały były okropne. Żeby cokolwiek zrobić koło świątyni, wstawałem wcześnie raano, kiedy słońce jeszcze nie było na tyle wysoko, aby zagrzać mnie na śmierć; albo po prostu pracowałem wieczorami, kiedy powoli robiło się chłodno. Było to o tyle uciążliwe, że czas pomiędzy porankiem, a wieczorem spędzałem wysłuchując modlitw, lub bezczynnie leniuchując. Czas na przyjemności miałem dopiero nocami. Spacerowałem wtedy beztrosko po ulicach Kami no Jigen. Bardzo lubiłem tę formę aktywności — nie męczyła zbyt mocno i… mogłem pozwiedzać, inspirując się ogrodami innych. O ile mieli ciekawe ogrody (bo niektórych po prostu zadowalał kawałek skoszonej trawy, czy jakieś drzewo przy ogrodzeniu)
Nie potrafiłbym nic nie robić na swoim podwórku. Praca przy roślinach była dla mnie hobby, z którego nigdy bym nie zrezygnował z własnej woli. Nie dość, że ta robota relaksowała, to efekty zazwyczaj napawały mnie niebywałą satysfakcją. Moje kwiaty i drzewka były dla mnie jak zwierzątka. Mimo że nie mogły się ruszać, odnosiłem wrażenie, że cieszą się, kiedy je pielęgnuje, czy choć przechodzę obok nich. To uczucie bardzo mnie fascynowało, do momentu aż musiałem usunąć chorą roślinę, którą niewątpliwie zaraziłaby resztę, gdybym tego nie zrobił. Czułem się jak morderca, dopóki nie zrozumiałem, że to, co czułem to jedynie wytwór mojej bujnej wyobraźni, spowodowany jedynie samotnością.
Dzisiejszy dzień również zadowalał wszystkich ciepłolubów. Przez okno w Świątyni obserwowałem energicznie wygłupiające się youkai, kilka rozbawionych chowańców wraz ze swoimi bóstwami i może trzy lub cztery osoby po prostu wlokące się po ulicach. To było męczące, że zdecydowana większość mieszkańców Kami z radością przyjmowała słoneczne promienie — a ja nie potrafiłem ich wytrzymać, wchodziłem w stan dziennego rozdrażnienia.
Tego dnia zabrakło mi… herbaty. A bez zielonej herbaty nie wyobrażałem sobie ani jednego poranku. Napar wypity z rana był dla mnie jak kawa. Nawet lepszy. Dobre śniadanie popite takim napojem dodawało mi energii na około sześć czy siedem godzin. Dlatego mogłem wydawać się wtedy bardzo zmęczony.
Nie zwlekałem długo z decyzją czy po nią wyjść, czy może nie. Praktycznie wyszedłem od razu.
Starałem się wybierać drogę zacienioną, dlatego dojście do sklepu zabrało mi więcej czasu, niż bym się tego spodziewał. Najbardziej jednak w tym wszystkim… drażnił mnie fakt, że po raz kolejny mijałem ogród, który… gdyby był zadbany, przyciągnąłby wzrok każdego z przechodniów.
Oczami wyobraźni widziałem, jak przerośnięte drzewka zmieniają się w kreatywne bonsai, trawa, która teraz sięgała mi po kolana (lub wręcz wyżej), zamienia się w śliczny trawnik, zielony i krótko ścięty, w dodatku tak gęsty, że idąc po nim boso, łaskocze mnie po stopach jedynie młoda trawa. Granice ogrodu można było obsadzić kameliami albo… azaliami! A wśród tego wszystkiego kamienna altana, wokoło której kwitłyby kosmosy, albo chryzantemy.
Tylko czy ten wystrój pasowałoby do domownika? Ogród stanowczo powinien wyrażać „ja” osoby, która w nim przebywa, dlatego o obecnym właścicielu tamtej działki nie miałem zbyt kolorowych wyobrażeń. Niemniej chętnie bym go poznał i pogadał o tym, jakie ma pole do popisu, choć i tak wątpiłem, że cokolwiek zrobi.
~*~
Przetrwałem ten dzień, udając się nad jezioro. Co prawda nie miałem zbyt dużego zaufania wobec wody, dlatego wchodziłem do niej maksymalnie po kolana — była to jednak wystarczająca ochłoda, zwłaszcza że mogłem siedzieć w cieniu na czymś w rodzaju molo z kamieni.
Wracałem późną godziną, bo, mówiąc szczerze, bardzo mi się tam spodobało — i nie chodziło tu jedynie o wodną atrakcję. Dzika natura była niemal doskonała. Wszystko naokoło rosło w dziwnej harmonii ze stworzeniami w niej żyjącymi. Siedząc tam w bezruchu, poczułem się jak cześć świat, do której nie należę. Naprawdę opuszczałem to miejsce z żalem.
Do świątyni wracałem moją ulubioną trasą. Miała ona jeden szczegół, który za dnia mnie irytował, nocą zaś przyprawiał o gęsią skórkę — ten okropnie zaniedbany ogród.
Przystanąłem przy ozdobnym metalowym ogrodzeniu. Sięgało mi do pasa, nie było wysokie. Mógłbym je bez problemu przeskoczyć i…
Te chwasty same się prosiły o masowy mord.
Przyszedłem ten płot i nie zwracając uwagi na to, że właśnie zrobiłem coś wbrew prawu, oddałem się beztroskiemu plewieniu, stękając co jakiś czas z wysiłku.
Po pewnym czasie moją radość przerwało ciche stąpanie. Zastygłem w bezruchu, czując, jak ktoś wbija we mnie wzrok. Przez chwilę żyłem nadzieją, że jednak nie zostałem zauważony, ale moje nadzieje zostały szybko rozwiane przez beznamiętny ton, zapewne, właściciela posesji.
— Podnieś ręce do góry, tak żebym widział, odwróć się powoli w moją stronę.
Z początku opanowało mnie zakłopotanie i strach — w końcu zostałem przyłapany na wtargnięciu na czyjąś działkę — Ale szybko opanowałem emocje. W końcu kto ma pistolet?
Uniosłem lekko ręce i posłusznie się obróciłem. Moje oczy natychmiast wychwyciły to, czego na pewno się nie spodziewałem — ten pistolet.
Natychmiast uniosłem ręce wyżej, bojąc się, że we mnie strzeli. Przełknąłem ciężki ślinę, rozważając w myślach, co właściwie powinienem mu powiedzieć i kiedy to zrobić? Przecież ta cała sytuacja była idiotyczna.
Zmrużyłem oczy, próbując dostrzec sylwetkę ukrytą wśród mroku — w końcu pora dobijała zapewne i do pierwszej godziny…
Postać była mniej/więcej (choć obstawiałem, że więcej) mojego wzrostu. Miała dłuższe kręcone włosy - jasne, ale w tak kiepskim świetle nie potrafiłem określić ich prawdziwego koloru. Miałbym wątpliwości co do płci tego pana, gdyby nie jego głos.
— Co robisz tutaj… W środku nocy? — opuścił broń, jednak tonu nie zmienił nawet minimalnie.
Co mu powiedzieć, aby nie wziął mnie za wariata?
— Wyrywałem chwasty — odparłem krótko po chwili namysłu. To było tak żenujące, że aż lekko się zaczerwieniłem.
Jeśli zażąda dowodów, to w dłoniach dalej trzymałem lebiodę i bniec biały.
Byłem w lekkim szoku, trochę bałem się, że dojdzie do nieprzyjemnej sytuacji, ale czy żałowałem? Tylko tego, że nie miałem ze sobą rękawiczek.
<Fjorgyn?>
923 słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz