Mijałam to miejsce każdego dnia, gdy wracałam ze szkoły.
Rozchylona i na wpół zniszczona metalowa brama, za którą
znajdowała się dróżka wyłożona kolorowymi kamieniami, na końcu
której czekała ona: wykonana z jaśminowego drewna, pomalowana na
biało i czerwono mała kapliczka, rozmiarem przypominająca bardziej
zwykły nagrobek, niżeli miejsce składania czci jakiemukolwiek
bóstwu. A jednak była tu, pozornie nieodwiedzana i zaniedbana,
poznaczona pęknięciami farby, wyblakła od deszczu i zarośnięta
przez chwasty, lecz z tacą pełną niskonominałowych monet
spoczywających na dnie miedzianej misy, których zdawało się
przybywać każdego dnia. Kapliczka była tam odkąd pamiętam i od
kiedy pierwszy raz poszłam do szkoły zdawała patrzyć się na mnie
cierpliwie.
Z początku nie miałam pojęcia czym była owa dziwna dwukolorowa
mogiła z wymalowanymi czarną farbą napisami, którym nie miałam
okazji przyjrzeć się z bliska, nigdy bowiem nie odważyłam zbliżyć
się do tego miejsca bliżej, niż do zniszczonej bramy. Potem
jednak, gdy trochę podrosłam i zaczęłam jeździć na wycieczki
szkolne, miałam wielokrotne okazje zwiedzać świątynie różnorakich
popularnych bóstw. Tamte miejsca znacznie różniły się od tablicy
w zaniedbanym ogrodzie: kaplice, do których zaprowadzał nas
przewodnik, z pasją gestykulując i sprzedając mnóstwo
turystycznych ciekawostek, były zawsze zadbane, wypełnione ludźmi,
służbą, a niskonominałowe monety sypały się wodospadami z rąk
wiernych proszących o łaski. I tak, dręczona ciekawością,
pewnego dnia odważyłam się spytać mojej mamy o obiekt z ogródka
na odludziu.
Tak jak wówczas już przepuszczałam nie był to żaden nagrobek,
a kapliczka pewnego bóstwa, strojąca samotnie, bez służby, bez
turystów i bez przewodników wciskających turystom tanie
ciasteczka szczęścia. Generalnie, mówiąc w pełni szczerze, mimo
iż miedziana misa zawsze była pełna, nigdy nie zobaczyłam żadnego
wiernego modlącego się w dzikim ogrodzie.
- Widzisz moja droga – powiedziała mi wtedy mama - ...są
tacy bogowie, do których ludzie lubią się modlić i robią to w
zasadzie często, ale nieszczególnie chcą, aby ktokolwiek o tym
wiedział.
Nie rozumiałam, ale potulnie skinęłam głową i powstrzymałam
się od dalszych pytań. Ostatecznie mama i tak nigdy nie była
szczególnie rozmowną osobą.
Od dzieci w szkole dowiedziałam się pozostałej części
historii. Kapliczka należała do boga zemsty Akiego, a monety z
kolei do jego wyznawców: do zdradzonych dziewczyn, zazdrosnych
sąsiadów, zawiedzionych mężczyzn, wzgardzonych kobiet,
wyszydzonych artystów i tych wszystkich, którzy mogliby się modlić
o czyjekolwiek nieszczęście. I tak jak powiedziała moja mama
wszelkie ofiary czy modlitwy zanosiło się tam raczej po cichu, aby
nikt nie widział. W końcu lamentowanie o to, żeby sąsiadowi
spalił się ten nowy ładny dom, czy żeby Jego nowa dziewczyna
połamała sobie swoje długie nogi, raczej nie należy do tych
rzeczy, należących w cywilizowanym świecie za kulturalne i mile
przyjmowane.
Słowem: każdy od czasu do czasu o coś prosił Akiego i
było to jak najbardziej w porządku, tak długo jak nikt inny tego
nie widział, bo o dobre imię i image altruistycznej, potulnej
owieczki trzeba dbać. Nikt nie lubi złorzeczących złośliwców.
Dla mnie jednak kapliczka boga zemsty zaczęła mieć szczególne
znaczenie: gdzieś między drugą a trzecią klasą mój ojciec
stracił pracę i popadł w alkoholizm. Nigdy szczególnie go nie
lubiłam, był dziwakiem trzymającym się raczej z daleka od swojej
rodziny, jednak kiedy wpadł w nałóg jego towarzystwo stało się
nie do wytrzymania. Wynosił z domu pieniądze, wszczynał awantury i
zachowywał się agresywnie. To z kolei wpłynęło na zachowanie
mojej mamy, która od mojego urodzenia zdawała się cierpieć na
jakiś szczególnie ciężki przypadek depresji poporodowej: była
apatyczna, nie wychodziła z domu, mało się odzywała. Wydawało
się, że zajmuje się mną z pewnego poczucia obowiązku, ale nigdy
nie była zainteresowana pogłębianiem jakiejkolwiek relacji. I w
końcu, jakoś w okolicach czwartej klasy, stało się to co się
stać musiało: moja mama wyszła z domu i już nigdy do niego nie
wróciła.
Dalszym utrzymaniem naszej rodziny zaczęło się zajmować zatem
wujostwo: płacili nasze rachunki i kupowali jedzenie, ale nie
chcieli zbliżać się do nas bliżej niż było to konieczne.
Prawdopodobnie czuli jakiś przymus pomocy w związku z rodzinną
więzią, ale to było wszystko, co zamierzali robić. W każdym
razie na pewno nie chcieli zabrać mnie ze sobą do domu. Zostałam
zatem z ojcem, gnębiona, maltretowana i żyjąca w skrajnej biedzie,
ale wciąż mieszkanie z nim pod dachem i otrzymywanie zapomogi od
wujostwa było lepsze, niż mieszkanie na ulicy. Nie mogę jednak w
żadnym razie powiedzieć, bym była szczęśliwa.
Pewnego dnia ojciec pobił mnie nadzwyczaj mocno, ot był w złym
humorze, a ja akurat nieszczęśliwie napatoczyłam się wracając ze
szkoły. Przez kilka godzin leżałam potem na podłodze nie mogąc
się ruszyć choćby palcem. I ta sytuacja, choć w głównej mierze
dotyczyła przecież mojego ciała, sięgnęła głębiej i dotknęła
mojego umysłu, zapuściła w nim korzenie i zaczęła kruszyć moje
serce. Wtedy, po raz pierwszy, zdałam sobie sprawę, że nienawidzę
ojca i chcę aby umarł.
Kiedy w końcu mogłam wstać, poszłam do pokoju i wzięłam
jedną niskonominałową monetę, która została mi z reszty za
chleb. Wyszłam z domu i kuśtykając dotarłam do miejsca, gdzie
stała na wpół zniszczona, metalowa brama, za którą rozciągała
się kolorowa ścieżka. Jednak w momencie, w którym chciałam na
nią wkroczyć, poczułam, jakbym natrafiła na niewidzialną
barierę.
Czy naprawdę chciałam modlić się o śmierć ojca? Czy
naprawdę chcę aby umarł? Ostatecznie był moim ojcem, czyż nie?
Czy to w ogóle w porządku modlić się o czyjąkolwiek śmierć?...
i tak dalej i tak dalej, w mojej głowie nagle wylęgło się tysiące
pytań. Znieruchomiałam, cała złość opadła ze mnie, a
jakiekolwiek procesy myślowe zatrzymały, jakbym naraz przyrosła do
gruntu i stała się warzywem. W końcu spojrzałam ostatni raz na
kapliczkę, odwróciłam się na pięcie i wróciłam do domu. I tak
widok tego ogrodu, który mijałam codziennie, zaczął mnie
prześladować.
Każdego dnia, kiedy mijałam bramę, kapliczka zdawała się mnie
przyzywać. To nie tak, że słyszałam jakieś głosy czy cokolwiek
w tym stylu: zwyczajnie sam widok metalowego, wygiętego skrzydła
sprawiał, że moje dziesięć jenów, których nigdy nie wyciągnęłam
z kieszeni, zdawało się ciążyć mi niesamowicie. Nigdy jednak,
nie ważne w jak podłym humorze byłam, nie przekroczyłam bram
ogrodu.
Pewnego dnia, jak zwykle wracając ze szkoły, zatrzymałam się
na chwilę przed bramą i patrzyłam się na nią dłuższą chwilę
z pustym wzrokiem. Odkąd przybyłam tu pod raz pierwszy chcąc
wrzucić jeny do misy minęło kilka lat, w trakcie których moja
nienawiść pogłębiała się, a ja coraz bardziej zamykałam się w
sobie. Widok zaniedbanego ogrodu w jakiś sposób mnie uspokajał do
tego stopnia, że tamtego dnia, mimo braku parasola, stałam tak
blisko godzinę, wpatrując się jedynie w kapliczkę, która zdawała
się odwzajemniać moje spojrzenie. W końcu, kompletnie przemoczona,
odwróciłam się bez słowa od bramy i ruszyłam w kierunku domu.
Mimo, że dzień ten nie należał do najcieplejszych, a moje
ubrania były kompletnie przemoczone, z jakiegoś powodu nie
odczuwałam chłodu. Szłam jednym z większych mostów w moim
mieście, owiewana północnym wiatrem, ale było mi wszystko jedno.
Szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy w ogóle zdawałam sobie
sprawę z tego, że padało. Czasem bowiem zdarzało mi się wpadać
w tak melancholijne nastroje, że w zasadzie nie bardzo...
...Łup!
...Hę?
Poczułam nagle stan nieważkości, jak wówczas, gdy się
skacze... lub spada z czegoś. Potem zalała mnie fala ostrego bólu,
gdy uderzyłam czołem o coś, co przed chwilą znajdowało się tuż
przed moimi stopami i było jedną z metalowych płyt, z których
wykonany był most. Jednak teraz znajdowała się tuż przed moimi
oczami... i nad nimi... i nad moją głową... poczułam jak odwracam
się w powietrzu i choć krew ściekająca z czoła dostała mi się
do oczu, widziałam dokładnie, gdzie jestem. Mianowicie kilka metrów
pod mostem, spadałam właśnie tuż obok jednego z tych stalowych
kafelków, który musiał runąć w dół pod moim ciężarem. A więc
spadam z mostu...
Potem łupnęłam plecami o lodowatą wodę. Krzyknęłam z bólu,
ale nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, tylko zaciągnęłam
się wodą z rzeki. Poczułam jak wlewa mi się do płuc, a oczy,
twarz, wszystkie członki zaczynają mnie niemiłosiernie piec.
Żałowałam teraz, że nigdy nie nauczyłam się pływać, ale
desperacko próbowałam odtwarzać to, co widziałam na filmach
akcji. Jednak gdy już wydawało mi się, że jestem blisko
powierzchni, poczułam tak silne uderzenie w głowę, że przestałam
się ruszać i po prostu runęłam w otchłań.
Śmierć w sumie i tak nie była przecież aż tak złym pomysłem
w mojej sytuacji.
- Biedne, biedne dziecko! - ocknęłam się nagle i wystraszona
otworzyłam oczy. Nie znajdowałam się już w wodzie, ale w
niezwykle jasnej, otwartej przestrzeni – Jak wielkie szczęście
trzeba mieć, żeby trafić na taki niestabilny punkt w moście, po
którym chodzą codziennie tysiące ludzi? Niezwykłe! Gratuluję
moja droga!
Liczba słów: 1391