Spokojnie siedzę w domu, maluję, z przerwami na jakiś skromny
posiłek, wszystko inne mnie nie obchodzi, a nagle patrzę, a tu za oknem coś mi
majta. W pierwszej chwili miałem ochotę sięgnąć po jakąś broń do obrony, mój
nóż, którym wtedy zabiłem akumę, siekierę, cokolwiek. Ale potem przyjrzałem się
temu latającemu czemuś za oknem... Co Phoenix, do ciężkiej cholery, robił na
dachu mojego domu!? I czemu w ogóle przyleciał tu jako smok? Pomijając, że w
ogóle się tu przypałętał i siedział na moim dachu. Ale nienawidziłem, gdy ktoś
mi się przyglądał, kiedy coś tworzę. Zaczynałem się wtedy wściekać i
denerwować, przeklinać i ciskać takimi inwektywami, na jakie nie przystawało
bóstwu. Już szykowałem jakąś wiązankę, żeby wypowiedzieć ją do tej latającej
gadziny za oknem, ale popatrzyłem w górę... Kurczę, był naprawdę imponujący w
tej postaci. Chociaż podejrzewam, że to nie była jedyna rzecz, jaką skrywał
przede mną ten chłopak.
**
Przez chwilę myślałem, że go uduszę! Jak on w ogóle mógł
spalić tego motylka!? Co mu strzeliło do tego łuskowego łba!? Byłem wściekły,
nie na żarty się na niego zdenerwowałem. Nie mogłem nawet w spokoju malować, bo
zniszczył mojego modela. Bez jakichkolwiek powodów. A nie, przepraszam, bo mu
przeszkadzał. Tak, bezwzględnie zawarłem kontrakt z mordercą motylków.
Cholernie pociągającym, przystojnym i pięknym mordercą motylków.
**
Gdy Phoenix zwinął się sprzed drzwi mojego mieszkanka,
uprzednio zaopatrzony w kolejną moją koszulkę, bo przecież poprzednią
zniszczył, zamieniając się w smoka, wróciłem do środka i stanąłem przed
obrazem, który usiłowałem wcześniej namalować. Patrzyłem na niego przez dłuższą
chwilę. Pomysł na cały obraz był cholernie dobry. Do momentu, aż małe, latające
stworzonko nie skończyło jako kupka popiołu, która przesypywała mi się przez
palce. Szkoda mi go było, ale nic nie mogłem już na to poradzić. Usiadłem przy
oknie i popatrzyłem przed siebie. Siedziałem tak przez jakieś pół godziny,
pogrążony w myślach. Stwierdziłem, że jednak dokończę ten obraz. Wstałem więc,
stanąłem przed sztalugą i zabrałem się do pracy.
Obraz był skończony po kolejnych dwóch godzinach pracy. Może
był i piękny, ale ja nie byłem zadowolony z efektu. W sumie... Na poważnie
zacząłem się zastanawiać, czy ja kiedykolwiek byłem z siebie zadowolony.
Westchnąłem ciężko i udałem się pod prysznic, żeby zmyć z siebie resztki farby.
I mnie zdarza się być niechlujnym, nawet podczas pracy. Zresztą, gdy najdzie
mnie natchnienie i zaczynam malować, kończę cały umazany farbą. Zabrałem świeże
ubranie, oczywiście czarne, i udałem się pod prysznic.
Zdjąłem ubranie i wszedłem pod strumień gorącej wody.
Wreszcie mogłem się jakoś odprężyć. Przemyśleć wszystko, co się działo, co się
ostatnio wydarzyło, jak wiele rzeczy się zmieniło w mojej egzystencji. Miałem
chowańca. Phoenixa. Smoka. Byłem tak bardzo nim zafascynowany, tak bardzo mnie
pociągał. Nie, nie, nie, Eredin, stop, teraz, w tym miejscu, skarciłem siebie w
myślach. Niedawno się poznaliście, nie galopuj aż tak daleko z tym wszystkim.
Nasza relacja, nasz kontrakt, dopiero się rozpoczęły. Gdy już ustaliłem to sam
ze sobą, przypomniał mi się nóż... Jego historia... Przerażony własnymi myślami
od razu zmieniłem temperaturę wody na lodowatą, żeby wyrzucić z głowy to
wszystko. Tak, teraz mi lepiej, powiedziałem do siebie i wyszedłem spod
prysznica. Ubrałem się i postanowiłem przyrządzić coś na obiad. Chociaż
właściwie bardziej kolację, bo już zbliżał się wieczór.
Gdy zjadłem ubogi posiłek w postaci jakiejś sałatki złożonej
z sałaty, ogórka, pomidora, papryki i sosu, postanowiłem wyjść z domu.
Popatrzyłem na moją ukochaną czarną gitarę elektryczną, która stała oparta o
stojak. Zdecydowałem, że wezmę ją ze sobą na spacer. Pójdę w jakieś spokojne
miejsce, całkiem możliwe, że nad jezioro, usiądę i będę grał. Był późny
wieczór, więc raczej nikt się tam nie będzie kręcił i będę mógł w spokoju
usiąść i pograć. Tak, w spokoju, ciszy i bez kogokolwiek, kto mógłby mi
przeszkadzać. W tym tego latającego, irytującego i cholernie przystojnego
Phoenixa. Eredin, weź się ogarnij, chłopie, pomyślałem i spakowałem gitarę do
futerału. Rozejrzałem się po mieszkaniu i zastanowiłem się chwilę nad tym, co
jeszcze mógłbym ze sobą wziąć. Stwierdziłem, że spakuję do torby mój szkicownik
i przybory do rysowania. Gdy miałem już wszystko przygotowane, wciągnąłem na
siebie czarną skórzaną kurtkę, buty za kostkę i wyszedłem z mieszkania. Z torbą
na ramieniu i gitarą pod pachą, ruszyłem przed siebie. Z nadzieją na to, że
dzisiejszy wieczór będzie dla mnie udany.
Wybrałem się do parku, który był dość mocno oddalony od
mojego domu. Przechadzając się po alejkach w końcu trafiłem do miejsca, na
którym zależało mi najbardziej. Czyli nad jezioro. Znalazłem sobie ładne
miejsce, rzuciłem torbę na ziemię i usiadłem. Przed stopami położyłem futerał z
gitarą. Otwarłem go i patrzyłem na mój ukochany instrument. Jak dobrze byłoby
móc wyjść na scenę, spojrzeć w oczy ogromnej publiczności i zacząć grać
najlepszy koncert w życiu. Tak dobry, jakby jutra miało nie być. Rozmarzyłem
się i wziąłem instrument do ręki. Wolno przejechałem po strunach, wydobywając z
nich delikatne dźwięki. Po chwili zacząłem grać. Powoli, na spokojnie, dla
rozgrzewki. W sumie dawno tego nie robiłem. Ostatnio najczęściej zajmowałem się
malowaniem lub rysunkiem. Z największą więc przyjemnością sięgnąłem po moją
gitarę. W miarę, jak już się rozgrzewałem, zaczynałem grać coraz ostrzej,
głośniej i bardziej agresywnie. Gdyby ktoś przechodził w pobliżu pewnie by się
zastanawiał, co za idiota daje w parku, w dodatku w nocy, koncert metalowy dla
krzaczków, innych roślinek i wszelkiego zwierza, które na pewno się gdzieś tu
kręciło. Ale mnie to nie obchodziło – byłem teraz w swoim żywiole, w swoim
świecie, w mojej oazie spokoju i wolności. Z największą przyjemnością
zagłębiłem się w graniu i w świecie muzyki.
Musiałem się tu naprawdę zasiedzieć. Gdy spojrzałem na
zegarek, było gdzieś tuż przed pierwszą. Cholera, nieźle się zasiedziałem,
pomyślałem i wstałem. Spakowałem gitarę i ruszyłem w drogę powrotną.
Postanowiłem ruszyć okrężną drogą, żeby jeszcze pospacerować. Noc była
spokojna, choć pogoda przez cały dzień była do niczego. Bożek pogody chyba
faktycznie obraził się dziś na cały świat, pomyślałem, idąc powolnie jakąś
ulicą. Coś mnie tknęło i skręciłem w kierunku jakiegoś domu. O kurczę, przecież
tutaj mieszka Phoenix! Zanim zdążyłem zareagować, już pukałem do jego drzwi.
Było późno, nie sądziłem, że mi otworzy, ale wtedy usłyszałem kroki za
drzwiami.
- Co chcesz? - odparł, gdy zorientował się, kto przychodzi do niego o takiej dziwnej porze. Miał na sobie jedynie ręcznik, przepasany w biodrach. Eredin, opanuj się, pomyślałem.
- W zasadzie... - zająknąłem się i spojrzałem na niego i w tym momencie opadła mi szczęka. Miał naprawdę doskonałe ciało!
- No co, czego chcesz? - odparł, śmiejąc się ze mnie.
- Nawet nie sądziłem, że tu mieszkasz... - mówiłem cicho. - Byłem w parku, grałem na gitarze... Jakoś tak... - urwałem w pół zdania bo poczułem, że zaczynam się cholernie rumienić. Kuźwa, jak on na mnie działał?
- I co? Stwierdziłeś, że mnie wystalkujesz i wparujesz mi do mieszkania, ot tak?
- Nie, skądże, nic z tych rzeczy! - zacząłem się bronić.
- Oh tak, doprawdy? - popatrzył na mnie zadziornie i oparł się o framugę drzwi.
- No tak.. Wracałem do domu okrężną drogą i tak jakoś wyszło... Trafiłem tu przypadkiem, przysięgam – spuściłem głowę, bo nie chciałem, żeby widział, jakiego buraka mam na twarzy.
- Dobra, dobra – zaśmiał się i uniósł mój podbródek tak, żeby spojrzeć mi w oczy. - Patrz na mnie, jak do ciebie mówię – powiedział nieco władczym tonem i uśmiechnął się.
- Co chcesz? - odparł, gdy zorientował się, kto przychodzi do niego o takiej dziwnej porze. Miał na sobie jedynie ręcznik, przepasany w biodrach. Eredin, opanuj się, pomyślałem.
- W zasadzie... - zająknąłem się i spojrzałem na niego i w tym momencie opadła mi szczęka. Miał naprawdę doskonałe ciało!
- No co, czego chcesz? - odparł, śmiejąc się ze mnie.
- Nawet nie sądziłem, że tu mieszkasz... - mówiłem cicho. - Byłem w parku, grałem na gitarze... Jakoś tak... - urwałem w pół zdania bo poczułem, że zaczynam się cholernie rumienić. Kuźwa, jak on na mnie działał?
- I co? Stwierdziłeś, że mnie wystalkujesz i wparujesz mi do mieszkania, ot tak?
- Nie, skądże, nic z tych rzeczy! - zacząłem się bronić.
- Oh tak, doprawdy? - popatrzył na mnie zadziornie i oparł się o framugę drzwi.
- No tak.. Wracałem do domu okrężną drogą i tak jakoś wyszło... Trafiłem tu przypadkiem, przysięgam – spuściłem głowę, bo nie chciałem, żeby widział, jakiego buraka mam na twarzy.
- Dobra, dobra – zaśmiał się i uniósł mój podbródek tak, żeby spojrzeć mi w oczy. - Patrz na mnie, jak do ciebie mówię – powiedział nieco władczym tonem i uśmiechnął się.
W tym momencie ja nie mogłem się opanować i wepchnąłem go do
mieszkania. Nie wiem, co mnie do tego podkusiło bardziej – jego bardzo
niekompletny strój czy bardziej ton, jakim się wyrażał. Wylądował na kanapie,
mocno zdziwiony moim zachowaniem i po chwili się odezwał:
- Och, jaki jesteś bezpośredni, Eredin – spojrzał na mnie mrocznie i roześmiał się.
- Mogę cię naszkicować? - wypaliłem nagle, choć śmiertelnie poważnie, stojąc nad nim z tym burakiem na twarzy, którego za żadne skarby nie mogłem ukryć.
- Och, jaki jesteś bezpośredni, Eredin – spojrzał na mnie mrocznie i roześmiał się.
- Mogę cię naszkicować? - wypaliłem nagle, choć śmiertelnie poważnie, stojąc nad nim z tym burakiem na twarzy, którego za żadne skarby nie mogłem ukryć.
1253
Fenkeł? ^^
Mehu mehu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz