Ostrożnie wyciągnął dłoń w stronę pustej gabloty, z której przed kilkoma godzinami zaginął artefakt Bóstwa Sztormów. Przednia szyba została rozbita w drobny mak i jedyne co po niej zostało, to walające się po podłodze ostre kawałki szkła. Sekhme, choć dobrze to ukrywał, był zaskoczony. Gablotę umieszczono w doskonale strzeżonej przez potwory morskie i mitologiczne syreny świątyni. Świątynia natomiast miała postać ogromnej latarni morskiej pośrodku morza. Dotarcie do niej było możliwe tylko wtedy, gdy uzyskało się zaproszenie jej właściciela, a o to niezwykle trudno, biorąc pod uwagę jego pustelniczy styl życia. Zatem Sekhme nie mógł uwierzyć, że zeszłej nocy doszło do kradzieży, skoro dotarcie do tej drobnej wysepki graniczyło z cudem. Nikt o zdrowych zmysłach tu się nie pchał, a już szczególnie inne bóstwa wolały trzymać się z dala od tego miejsca.
– Nie dotykaj. Magia otaczająca gablotę zabije cię, gdy się zbliżysz. – Do pomieszczenia dumnie wkroczyła kobieta o smukłej, zgrabnej sylwetce i długich nogach. Opierała się o wykonaną z ciemnego drewna laskę z misternie wygrawerowanymi kwiecistymi wzorami. Kulała na prawą nogę, choć wyglądała na nie więcej jak dwadzieścia pięć lat, a jej ciało sprawiało wrażenie atletycznego i silnego. Miała okrągłą twarz z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Od zielonych, głębokich oczu bił naturalny chłód, a malinowe usta zawsze zaciskała wąską kreskę. Była piękną kobietą, choć nigdy nie dbała szczególnie o swój wygląda, o czym świadczyły czarne, skołtunione włosy i krzywo uszyta, zacerowana gdzieniegdzie, szara sukienka z białym gorsetem. Kiedyś być może była na nią dobra, teraz wisiała na niej jak worek. W pasie przewiązała sukienkę lazurowym szalem.
– To jakim cudem ktoś wykradł twój artefakt i przeżył? – spytał Sekhme i cofnął dłoń, schował ją pod grube poły czarnego płaszcza.
– Liczyłam na to, że ty mi powiesz, drogi przyjacielu – odparła. Przy tym nie zaszczyciła go ani jednym spojrzeniem, a ostatnie słowo wypowiedziała niezwykle ironicznym tonem, choć zauważalnie starała się, żeby zabrzmiało poważnie.
– Z tego, co pamiętam ani ty, ani ja nie mamy przyjaciół, Aya – rzekł i podszedł do okna. Było zamknięte. Zawiasy ani zamek nietknięte, szyba potwornie brudna, nieczyszczona pewnie z kilka ładnych lat, ale pozbawiona jakichkolwiek śladów, wskazujących na włam. Oparł się plecami o parapet.
– Czy to właśnie nie czyni nas przyjaciółmi? Przyjaciele są mi niezwykle potrzebni, a przynajmniej wtedy, kiedy niektóre sytuacje wymagają... szczególnej interwencji. – Uśmiechnęła się do Sekhme, lecz fałszerstwo w jej uśmiechu dało się wyczuć na kilometr.
– Zatem mam nadzieję, że twoi przyjaciele natychmiast pospieszą ci na pomoc. Wybacz mi, ale spóźnię się na grę w brydża z cieniem Piotrusia Pana i królewną Śnieżką w zaczarowanym ogrodzie, nie mogę przecież tak wystawić przyjaciół, ty akurat powinnaś to wiedzieć najlepiej – odrzekł spokojnie i wykrzywił usta w dziwnym uśmiechu. Plecami odepchnął się od parapetu i ruszył w stronę ciemnych drzwi za Ayą. Przez twarz kobiety przemknął cień niepewności oraz czegoś, co wyglądało na strach.
– Proszę cię, Sekhme. Ufam ci na tyle, że chcę ci powierzyć odnalezienie mojego skarbu – powiedziała zbyt wysokim głosem. Sekhme zatrzymał się w progu.
– Co z tego będę mieć?
– Sowicie cię wynagrodzę.
Zaśmiał się gorzko na te słowa, a był to tak ponury i ciężki śmiech, że zauważył jak Aya zadrżała. Była cała spięta, mimo że przed chwilą dzielnie odgrywała rolę niewzruszonej.
– Wiesz, że pieniądze nie mają dla mnie żadnej wartości. Żegnam – rzucił na odchodne i wyszedł z pomieszczenia z ostentacyjnie uniesioną głową, jakby to miało zgnieść w zarodku drobne poczucie winy, że odrzuca prośbę Ayi. Obiecał sobie, że stanie się pozbawionym skrupułów egoistą, który z łatwością machnie ręką na widok cierpienia innego człowieka i miał zamiar dotrzymać obietnicy. Współczucie było zbyt kosztownym kaprysem, żeby mógł sobie je sprawiać za każdym razem, gdy ktoś woła jego imię. Bardziej opłacało się wyplenić resztki dobroci. Wtedy zacząłby naprawdę wygodne życie.
Po schodach zszedł na sam dół i opuścił latarnię przez niewielkie, stalowe drzwi. Stanął na skalistej ziemi, czekając aż jeden z potworów morskich przypłynie i zabierze go z powrotem na brzeg. Kilka minut później Aya dołączyła do niego
– Proszę jeszcze raz. Ten artefakt jest bardzo ważny. Bez niego stracę kontrolę nad sztormami i potworami morskimi, a wtedy rozpęta się piekło. – Stanęła obok Sekhme, podpierając się o lasce. Zauważył, że delikatnie gładziła kciukiem zaokrągloną, drewnianą główkę laski, na niej wygrawerowano rybę.
– To nie mój interes – rzekł. – Nie będę żałował mojego domu. Odzwyczaiłem się od przywiązywania.
Do skalistego brzegu podpłynęła ogromna ryba z błyszczącymi w słońcu zielononiebieskimi łuskami. Nie wynurzyła się całkowicie, nad powierzchnię wody wysunęła jedynie swój grzbiet, aby Sekhme mógł na nim spokojnie stanąć. Skinieniem głowy pożegnał kobietę i opuścił jej małą wysepkę.
Słońce znajdowało się już w zenicie i co gorsza, grzało niemiłosiernie. Dla Sekhme, jak zwykle ubranego w gruby, czarny materiał, to przekleństwo. W kamiennych murach latarni było przyjemnie chłodno, lecz teraz, gdy wypłynął na otwarte morze, poczuł jak drobne kropelki potu toczą się po jego skórze na czole. Wiatru prawie nie było, więc nie miał żadnych szans na ochłodzenie się. Płaszcza jednak ani myślał zdjąć. To jego ochrona, zabezpieczenie, materiał chronił go przed całym złem świata i odpychał okrutne myśli. Pośród jego wielkich fałd mógł czuć się bezpieczny i choćby musiał znosić piekielne temperatury, za nic w świecie nie ściągnie go z ramion. Zacisnął palce na rogach płaszcza i owinął się nim jeszcze dokładniej, zmrużył oczy, gdy dostrzegł ogromne budynki miasta bogów. Zbliżał się do „domu”.
Wtem grzbiet ryby gwałtownie się zachwiał, a Sekhme przez moment stracił równowagę. Szczęściem nie wpadł do wody, zdołał zaprzeć się podeszwami butów i stanąć stabilnie, lecz na niezwykle krótką chwilę. Ryba znów zaczęła się szamotać. Sekhme opadł na kolana, nieudolnie próbował chwycić się jej łusek, lecz były zbyt śliskie.
Ryba zerwała się jeszcze raz i wtedy wpadł do wody. W ostatniej chwili nabrał powietrze w płuca. Zsynchronizowanymi ruchami nóg i rąk próbował wypłynąć na powierzchnię. Prawie mu się udało, gdyby nie rozszalałe zwierzę, które uderzyło w niego i odepchnęło parę metrów w bok. Wręcz wypluł z siebie powietrze przez siłę uderzenia. Potwór morski uderzył jeszcze raz i poczuł tępy ból w żebrach. Złamane. Chaotycznie poruszał rękami, lecz im dłużej tkwił pod wodą, tym mniej miał sił i powoli zaczynał tracić przytomność. Robiło się coraz ciemniej przed oczami aż jego mięśnie rozluźniły się i wypuścił resztę oddechu.
Obudził się przemoczony do suchej nitki na piaszczystym wybrzeżu z dala od miasta. Właściwie sam nie wiedział, gdzie się znajdował, gdyż rzadko opuszczał swój dom. Nie widział jednak żadnych zabudowań, gdy leżał na piachu i próbował rozejrzeć się dookoła. Powoli łapał oddechy, czując przy tym ból w klatce piersiowej. Podniesienie się również sprawiało mu problem, ale dał radę usiąść, a potem stanąć na nogach. Cały drżał. Jego ciało znacznie osłabło.
Zrobił parę kroków w przód, ale szybko zatrzymał się, gdy obraz zawirował mu przed oczami. Przygryzł wargę, aby dodać sobie otuchy oraz zmusić się do ruchu. Nie wiedział dokąd szedł, nie kojarzył podobnej okolicy i prawdopodobnie był tu sam.
O własnych siłach zdołał dotrzeć do niewielkiego, skalnego wzniesienia. Z ulgą usiadł w jego cieniu, chcąc na chwilę odpocząć. Dłonią przeczesał wilgotne włosy i zdjął na chwilę kościaną maskę, aby przetrzeć piekące powieki. Po chwili znów ukrył w niej swoją twarz. Odetchnął krótko. Był zmęczony. Nie wiedział ile czasu spędził nieprzytomny w wodzie, ale słońce wciąż znajdywało się wysoko na niebie. I dalej było potwornie gorąco.
Nagle dostrzegł dziwny błysk z boku. Odwrócił głowę, podniósł się i z trudem podszedł do miejsca, w którym migotało dziwne światełko. Wydawało się być zawieszone w przestrzeni. Wyciągnął niepewnie w jego kierunku dłoń. Wahał się. Zastanawiał się czy nie cofnąć się i nie ruszyć w przeciwnym kierunku, zapomnieć o dziwnym światełku. Ciekawość była jednak większa i zaryzykował jednym, drobnym ruchem. Zanurzył w nim dłoń, a gdy pociągnął rękę w dół, światełko rozszerzyło się, tworząc większą plamę zlanych ze sobą kolorów. Wyrwa przestrzenna, która z pewnością nie prowadziła do świata ludzi. Wydzierało się z niej paskudne i mrożące krew w żyłach zimno, zmieszane z aurą siejącą niepokój. Sekhme wyprostował się gwałtownie, nie zareagował na ból w żebrach. To nie pachniało niczym dobrym.
– Co to jest? – szepnął zaniepokojony sam do siebie i chciał głębiej zanurzyć dłoń, lecz wtedy usłyszał cichy szelest i trzask gałęzi, a potem bojowy syk. Odwrócił się gwałtownie i zazgrzytał zębami na widok ogromnego, czarnego węża. Wokół jego cielska wił się złoty pas, ułożony z błyszczących łusek. Zasyczał gniewnie, obnażając wielkie kły.
Przez głowę Sekhme natychmiast przebiegło pytanie skąd to monstrum tu się wzięło. I jedyną odpowiedzią mogła być wyrwa między przestrzeniami.
Haku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz