poniedziałek, 26 lutego 2018

Od Tomiji CD Soushi'ego "Samotność drogą do znajomości"


Gdy ostatnia kropla nadziei zdawała się tonąć w otaczającym mnie oceanie nędzy, a lawina gróźb wylatująca z ust niebezpiecznie wyglądających delikwentów niemalże całkowicie przygniotła mą osobę do ziemi, w oddali ujrzałem J E G O. Ma gwiazdka z nieba, jedyna nadzieja, latarnia morska ukazująca drogę wśród wcześniej wspomnianych głębin beznadziei. Oczywiście, mam tu na myśli białowłosego mężczyznę, który ni stąd ni zowąd pojawił się u wylotu ślepej uliczki, wewnątrz której obecnie miałem wątpliwą przyjemność dyskutować z agresorami bawiącymi się trzymanymi w dłoniach scyzorykami.  Siwa ostoja spokoju przez dłuższą chwilę obserwowała odgrywaną przez nas scenkę, w rękach dzierżąc torbę z apetycznie wyglądającymi bagietkami. W momencie, gdy miły pan –nazwijmy go Bogdan – podniósł wyżej trzymaną przez siebie broń masowej zagłady, w oczach obserwatora dostrzegłem nutkę niepokoju. Nie musiałem długo czekać na reakcję z jego strony – mężczyzna upuścił na ziemię tytkę z pieczywem, tym samym zwracając na siebie uwagę zbirów. I tu zaczyna się akcja, na podstawie której mógłbym napisać scenariusz do wysokich lotów filmu akcja: sci-fi.
Mężczyzna rzucił w kierunku Bogdana-i-spółki niedosłyszaną przeze mnie, wyraźnie suchą zaczepkę. Ci, jak na zawołanie, skierowali tępe łby wprost na niego, natychmiastowo odpyskowując czymś równie słabym. Co prawda mówili w dobrze znanym mi języku, jednak mój obezwładniony strachem móżdżek nie był w stanie przetrawić ich konwersacji. Poruszenie jednym z kciuków wydawało mi się wyzwaniem nie do podjęcia – zrozumienie wypowiadanych przez nich zdań było tym bardziej niewykonalne.
Z tych też względów ostatecznie nie zostało mi nic innego, jak z szeroko rozwartymi ustami obserwować zapierającą dech w piersiach scenę walki rozgrywającą się tuż przed moimi oczami. Cóż, bez bicia przyznaję, że takiego obrotu sprawy w żadnym wypadku nie domyśliłbym się bez koła ratunkowego czy pytania do widowni. Po prostu  n i e. I co tu się dziwić – prawdopodobnie nikt na moim miejscu nie pomyślałby, że stojący kilka metrów dalej, niepozorny mężczyzna nagle wydupi na karków z dziewięcioma lisimi ogonami oraz wyczarowanym, siejącym ogólny postrach feniksem. Koniec końców nie tylko napastnicy robili pod siebie – i ja poważnie zastanawiałem się nad tym, czy spierdolić czy umrzeć ze strachu tu, gdzie leżę.
  - Matko Boska Częstochowska – wydukałem do siebie, widząc uciekających w popłochu zbirów.
Tymczasem białowłosy, nie zdradzając najmniejszej oznaki choć minimalnego zmęczenia, podszedł do mnie, wyciągając smukłą dłoń w mym kierunku. Ja natomiast, na wpół nieprzytomny ze strachu, śmiało podałem rękę nieznajomemu dżentelmenowi. Chwilę później stałem  już na dwóch nogach, zawzięcie otrzepując swe tyły z osiadłego na nich brudu.
Zapadła niezręczna cisza, przerywana jedynie niewyraźnym szumem działającego na pełnych obrotach wywietrznika zamontowanego na ścianie jednego z otaczających nas budynków. 
   - To było… cholera – jęknąłem niewyraźnie, po czym w obawie przed ponownym bliskim spotkaniem z ziemią gwałtownie chwyciłem się wystającej ze ściany rury. Ta zaskrzypiała cicho pod moim ciężarem, dając upust swojej niemej nienawiści do otaczającego ją świata.
Mężczyzna z pewną dozą zainteresowania wpatrywał się we mnie, prawdopodobnie starając się wychwycić jak najwięcej informacji z samego wyrazu mej nieco zemdlonej twarzyczki.
   - Dobrze się czujesz? – spytał z wyraźnym po wątpieniem w głosie.
   - Tak, powiedzmy – odparłem bez namysłu, siląc się na możliwie przytomny ton głosu. – Twoje bułeczki stygną na ziemi. Wierząc zasadzie pięciu sekund, prawdopodobnie już nie nadają się do spożycia – dodałem po dłuższej chwili namysłu, starając się odciągnąć tok rozmowy od wcześniejszego incydentu.
Białowłosy spojrzał na mnie z politowaniem, jednocześnie kierując swe twarde kroki w stronę leżącej na ziemi siatki z pieczywem. Szybko schylił się, chwytając tytkę w swe objęcia.
 - Jesteś blady – stwierdził aż nazbyt trafnie, dobitnie bodąc moje ego.
 - Nie zdążyłem przywyknąć do bójek -  tłumaczyłem się, nerwowo pocierając mokry od potu kark. – Przypuszczałem, że Bożki traktowanie są z większym szacunkiem. No, przynajmniej miałem nadzieję, że nie zostanę na wstępie zaatakowany przez bandę dresów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz