czwartek, 28 grudnia 2017

Od Maladie "Wspólne szukanie szczurów"

Melodyjny głos matki układał dzieciątko do snu. Nuciła kołysankę, spokojną, ciepłą, o prostym, ale jakże pięknym przekazie. Ciemne włosy przysłaniały twarzy, noc okalała obie, jednak nie przeszkadzało to w ustaleniu, iż się uśmiechają, szeroko i szczerze. Pałały uczuciem, głębokim, tym wiążącym matkę i dziecko na wieki wieków. Amen.
W końcu usnęła, mocno. Przypominała kamień. Rodzicielka ostatni raz wygładziła niesforne kosmyki i opuściła pokój, bowiem dziewczynka oddała się pod opiekę Morfeusza na kolejne godziny. Wyglądała zaprawdę pięknie z rozdziawionymi usteczkami, cieniem padającym od rzęs na policzkach i tym czystym spokojem.
Czarna mara wychyliła się w końcu z kąta pokoju. Obserwowała całą scenkę, od początku do końca, na jej twarzy majaczył słaby uśmiech. Pełen politowania, odrobiny smutku i jednocześnie czegoś, czego zwykły śmiertelnik określić nie potrafił i chyba nawet nie powinien próbować.
Podciągnął czarne sukna, ciężki, niezwykle ciężki materiał i usiadł bokiem na łożu dzieciny. Niewinnej duszyczki, na którą padł ten jakże niefortunny i obrzydliwy wyrok. Było tylu nikczemnych istot na tym świecie, tyle potworów w ludzkiej skórze, tyle zwyrodnialców, którzy gnić powinni w największych katuszach, tymczasem jemu przychodzi karać małe, bogu ducha winne stworzenia.
Uśmiechnął się, tym razem smutno i ściągnął maskę, która tak dokładnie okrywała jego twarz. Odłożył ją na przykrytych nogach dziecka, dziobem do góry, by przypadkiem nie okaleczyła jej kończyn.
Trwał tak chwilę, może dwie. Przecierał skostniałe, choć ukryte w rękawiczkach dłonie, które bolały przez każdy, nawet najmniejszy ruch. Nie spuszczał wzroku z dzieciny, zabliźnione serce mu się krajało, a moment dłużył w nieskończoność. Nie lubił tego. Oh, jak bardzo tego nie lubił.
Jednakże czas gonił, ponaglał, dawał znać o swoim istnieniu, nieprzyjemnie bodąc jego bok. Uciszył go gestem dłoni i sam nachylił się nad wspaniałą istotką, która drzemała w najlepsze. Rozczulił go ten widok, ugładził policzek, ucałował czoło, wymruczał coś cicho i przeprosił, zanim zdjął rękawiczkę i środkowym palcem postawił kropkę pomiędzy brwiami dziecka, skazując je tym samym na długie miesiące cierpień.
Tak zadecydował los.
On nie miał nic do gadania.

Oczywisty schemat. Choroba równa się szpital. Jednakże szpital tylko dla jednej osoby nie miał prawa bytu, dlatego najczęściej kończył opuszczony.
Tak również było i z moją świątynią, która nie wiedzieć czemu, a tak właściwie wiedzieć, bo stary pomyślał, że będzie super śmieszny, jeśli postawi mi na jej miejsce opuszczony szpital. No i przyjęła taką formę, a mi zostało obracać się w smrodzie leków, codziennie przebywać między zapełnionymi szafkami, czy przemykać po pustych, białych salach. Za towarzyszy mieć tylko szczury, które karmiłem dżumą i zsyłałem na ziemię, czy też kruki, które z chęcią dziobały gryzonie po ogonach, byle im dopiec.
Budynek odstraszał, zdecydowanie, nawet tych najwytrwalszych. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy dojrzałem kogoś kręcącego się przy nim? To możecie sami sobie dopowiedzieć.

(Ktoś?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz