Powoli obrócił głowę w stronę zegara i westchnął przeciągle. Wziął kolejnego łyka koniaku z kieliszka. Sekhme nie przepadał za alkoholem, ale tym razem czuł, że bez niego nie da rady poprowadzić normalnej rozmowy z byłym współpracownikiem. Już za czasów służby u tego samego bóstwa działał na Sekhme jak płachta na byka, dlatego jeśli nie rozluźniłby chociaż na chwilę umysłu, mógłby pod wpływem emocji zrobić koledze krzywdę. W końcu tyle razy wyperswadował mu prosto w nos co o nim myśli, że zaczął zastanawiać się czemu jeszcze nie zmienił kształtu na wklęsły.
Dokładnie godzinę temu skontaktował się z krukiem, prosząc o spotkanie w barze o wielce romantycznej nazwie - „Stajnia Augiasza”. Sekhme nie udawał, że był specem w spacerkach od jednego baru do drugiego i nie starał się nim zostać, jednak musiał przyznać, że nazwa nie przyczyniała się do skutecznego promowania tego miejsca. Przywoływała na myśl raczej negatywne emocje, a Sekhme widząc pierwszy raz nazwę miejsca, znajdującego się pod adresem ofiarowanym przez znajomego, zrobił skwaszoną minę i do obecnej chwili nie mógł się jej pozbyć. Czuł się oburzony, o ile nie poniżony, że musiał czekać na tego parszywego psa w miejscu z tak wieśniacką nazwą. A jednak prawdopodobnie nikomu oprócz Sekhme ten fakt nie przeszkadzał, ponieważ budynek pękał w szwach od gości i już przez dłuższy czas alkohol lał się strumieniami.
Pomyśleć tylko, że gdyby nie ten przebrzydły idiota i jego wieczorna urojenia, spędzałby wieczór w świętym spokoju z dobrą lekturą. Tymczasem musiał siedzieć znudzony w jakimś obcym miejscu pośród pijanych bóstw i chowańców, czekając aż łaskawie zjawi się inicjator spotkania.
— Obyś przychodził z dobrym powodem, dla którego wyciągasz mnie o tej porze z domu i każesz przebywać w tak… — Skrzywił się znacznie. — Okropnym miejscu — dokończył Sekhme, gdy dosiadł się do niego wysoki, szczupły mężczyzna wyglądem przypominającym człowieka po trzydziestce. Twarz miał poznaczoną licznymi mniejszymi bliznami i siniakami w niektórych miejscach. Nie golił się od kilku dni, o czym świadczył drobny zarost na szczęce. Po lewej stronie szyi, od kącika ust do obojczyka, ciągnęła się duża, obrzydliwa blizna, którą otrzymał jeszcze podczas pracy z Sekhme. Częściowo zakrywał ją przydługimi, czarnymi włosami. Sięgały trochę za łopatki i niektóre kosmyki były zaplecione w drobne warkocze. Ze specjalnych wycięć w białej koszuli na plecach wyrastały potężne, sowie skrzydła. Sekhme starał się ukryć jak łatwo przyciągają jego wzrok podobne atrybuty. Zazdrość wypełniała go od środka i zbierała się tuż pod gardłem, przez co z trudem szło mu wyduszenie chociaż jednego słowa. Kiedyś to on miał najpiękniejsze skrzydła z tej dwójki.
— A co jeśli po prostu chciałem się spotkać i pogadać jak za dawnych lat? — odparł beztroskim tonem, odchylając się mocno do tyłu na siedzeniu. Z radosnym uśmiechem i pewnego rodzaju satysfakcją w oczach obserwował skulonego pod ciężarem nieopuszczającego go bólu Sekhme.
— Czyli zatęskniłeś za złamanym z mojej ręki nosem? Mogłeś od razu wspomnieć, wgniótłbym ci go raz, dwa przy pierwszej lepszej, mniej późnej okazji, Ren. — Dokończył koniak i z głośnym stukiem odstawił kieliszek na blat. Odsunął go od siebie w stronę barmana, po czym spojrzał kątem oka na mężczyznę najbardziej nienawistnym spojrzeniem, na jaki było go stać. Zauważył jak po skórze Rena przechodzą dreszcze, a jego uroczy uśmiech w zaledwie ułamku sekundy rzednie. Harda iskierka w oczach przerodziła się w coś na wzór strachu. Być może wypowiedź, na jaką się wysilił, nie należała do wyjątkowo strasznych gróźb, ale za to nienaturalnie padające światło na czaszkę zakrywającą twarz Sekhme i jego wypłowiałe spojrzenie rzeczywiście mogły przerażać. Zwłaszcza jeśli słyszało się choć jedną plotkę na jego temat. Wyobraźnia ludzi nigdy nie zawodziła w chwilach balansowania na granicy. Czasami wystarczyło powiedzieć kilka odpowiednich słów. Pacyfizm był o wiele wygodniejszy.
— Jak na trupa wydajesz się być całkiem żywy, miło znów widzieć cię w formie. Mam rozumieć, że rozpoczynasz nową karierę z nowym pracodawcą? — rzekł Ren i machnął ręką na barmana. — Czystą — rzucił krótko, nie odwracając oczu od Sekhme. Zauważył jak prawy kącik ust Rena lekko unosi się w zawadiackim uśmiechu. Kruk zazgrzytał zębami. Wciąż nie potrafił pogodzić się z faktem stracenia dobrego imienia i opiekuna. Minęło sporo czasu, a jednak jego pamięć nie wyrzucała tych bolesnych wspomnień z głowy, co więcej drażniły go z każdym dniem coraz bardziej i choć ogromnie tego chciał, nie przestawał żyć przeszłością.
— Podoba mi się wolne życie. Przynajmniej teraz to nie ja piorę gacie swojemu panu. — Odchylił głowę do tyłu, spoglądając na rażąco białe światło z lamy nad nim. Uśmiechnął się przy tym złośliwie. Praca chowańca była trudna, nie tylko ze względu na ochronę pana i wybijanie akum, co jednak zabierało sporą część energii, ale także z powodu licznych mniej ryzykownych obowiązków. Przeważnie nudnych albo irytujących. Ren odchrząknął lekko zakłopotany i poprawił spadającą na oczy grzywkę. Na chwilę odwrócił wzrok.
— No dobrze, przejdźmy do sedna. — Sięgnął dłonią do kieszeni spodni i wyciągnął z niej niewielki wycinek z gazety. Położył go na blacie, a potem przesunął w stronę Sekhme i spojrzał wyczekująco na chłopaka wpatrzonego w sufit W tym samym czasie podszedł barman, żeby postawić tuż pod nosem Rena kieliszek wódki. Stuknięcie szkła o drewno zbudziło Sekhme z chwilowego uśpienia. Drgnął lekko, a potem westchnął ciężko na widok tytułu pisma. „Tajemnicze zaginięcia dzieci w Magome” głosił tłusty napis na górze tekstu. Uniósł wysoko jedną brew, patrząc pytająco na Rena.
— Poprosiłeś mnie o spotkanie tylko po to, żeby pokazać poranne wydanie jakiejś głupiej gazety? Mogłem sobie sam wyjść do kiosku i ją kupić, jeśli tylko miałbym ochotę — warknął nieprzyjemnie chrapliwym i niskim głosem, aby dać do zrozumienia, że nie lubi bawić się w podchody. Po chwili Ren wyciągnął z drugiej kieszeni jeszcze jeden kawałek papieru, tym razem bardziej zgnieciony i postrzępiony przy krawędziach. W tym artykule górował tytuł o treści „Młode pokolenia z Tsumago zaginęły”.
— Ten jest sprzed tygodnia. — Wskazał palcem na drugi wycinek. — Ten sprzed dwóch dni — dodał, kiwając głową na pierwszy. — W tych dwóch miasteczkach działo się coś niedobrego. Coś nieludzkiego.
— Przypuszczasz, że przewinęła się przez nie jakaś akuma? — Parsknął śmiechem Sekhme — Akumy nie są na tyle inteligentne, żeby porywać dzieci. Szczególnie masowo. Działają instynktownie. Rozumiem, gdyby to była jakaś grupka smarkaczy, która zgubiła się w środku lasu, możliwy byłby napad przez akumę, ale cała społeczność nieletnich? No bez przesady — rzekł z rozbawieniem w głosie. Ren ględził od rzeczy zdaniem Sekhme. Zawsze miał nierówno pod sufitem, ale w tym momencie podważał całą naukową wiedzę o akumach.
— Zwykły człowiek też nie byłby w stanie tego dokonać. Wszystkie dzieci w wieku od trzech do dziesięciu lat zniknęły podczas jednej nocy. Jednej nocy. To wymagałoby dziesiątek włamań i bezszelestnego wyprowadzenia całej dzieciarni z miasta. A nie wszystkie dzieci są beznadziejnie ufne. Któreś mogłoby zacząć płakać, krzyczeć, wołać o pomoc. Uśpienie każdego po kolei i wyniesienie poza miasteczko też graniczy z niemożliwym. Pomyśl, Sekhme! — Ren pod wpływem emocji uderzył zaciśniętą pięścią o blat. Kieliszek drgnął niebezpiecznie, a wódka wewnątrz zafalowała. Wpatrzony w nią Sekhme jednak nie poruszył się, pozostał niewzruszony, jakby gwałtowny wyskok ze strony znajomego był czymś zupełnie naturalnym.
— Akumy też nie są na tyle sprytne i potężne, żeby w jedną noc zwabić do siebie taką ilość ofiar — odparł po chwili namysłu. Odwrócił powoli głowę i spojrzał prosto w oczy Renowi. — Chyba, że ta długo się głodziła. Głód pcha do nagłych decyzji.
— Możliwe. Tak czy siak jestem pewien, że to akuma. Zbliża się Hanami, one wtedy zaczynają jeden z największych żerów. — Podparł się łokciami na blacie i ukrył twarz w dłoniach. Nerwowo zacisnął palce na spadających z czubka głowy kosmykach włosów.
— No dobra, ale co ja mam z tym wszystkim wspólnego, że postanowiłeś pogadać akurat ze mną? — Przejechał paznokciem po drewnianym blacie. Nie wydobył się żaden irytujący dźwięk, ani nie zniszczył nałożonego lakieru. Nudziła go po prostu ta rozmowa i musiał czymś zająć ręce, a frędzle w szaliku były wytarmoszone do tego stopnia, że wystarczyłoby jedno pociągnięcie i rozleciałby się w drobne nitki. Lepiej zostawić je w spokoju.
— Widzisz, chciałem się zająć tą sprawą, ale mój pan uważa, że to niedobry pomysł. Nie wiadomo jak silna jest akuma, która zabiła aż tyle ludzi, a jemu trochę szkoda mojego życia, bo twierdzi, że mogę dużo stracić...
— Zatem chcesz, abym to ja wytropił tego paszczura, pozbył się go, odnalazł ewentualnie ocalałą dzieciarnię i odprowadził do mamusi, bo w przeciwieństwie do ciebie ja już nie mam nic do stracenia, racja? — przerwał mu Sekhme i dokończył wypowiedź z wyraźnie słyszalną dozą niezadowolenia oraz goryczy, choć ostatnie słowa przeszły mu przez gardło tak prosto i naturalnie, jakby wcale nie wypominał sobie teraz tego, co się zdarzyło.
— Jak ty mnie dobrze znasz. — Uniósł z trudem głowę. Posłał Sekhme przepełniony smutkiem i żalem uśmiech, ale już chwilę potem na nowo spoważniał. Zaczął wpatrywać się we wciąż nietknięty kieliszek wódki.
— Nie znam cię, po prostu jesteś przewidywalny — powiedział. — I dlatego tak cholernie mnie nudzisz, Ren.
Podczas dłuższego momentu, gdy obydwoje milczeli, wsłuchując się w otaczające ich pijackie pieśni i rozmowy, Sekhme przyglądał się Renowi i zastanawiał co chodzi mu po głowie, że postanowił zwrócić uwagę na tę sprawę. Po Ziemi krążą miliony akum, a każdego dnia giną kolejne osoby z ich winy. Nawet za dawnych czasów aż tak się tym nie przejmował, więc dlaczego teraz miałby? Był silnym, odważnym człowiekiem, ale gdy Sekhme rozpaczał nad straconą duszą, której nie zdążył ocalić, Ren tylko wzruszał ramionami i brnął dalej. Przed sobą miał jednak kogoś złamanego, przerażonego i smutnego. Normalny Ren nawet nie poprosiłby go o rozmowę.
— Zanim umarłeś, mieszkałeś w którejś z tych wsi, prawda? — zaczął, przerywając panującą między nimi ciszę. — A jednym z porwanych dzieci jest twoje dziecko, mam rację?
Ren powoli przytaknął, a Sekhme wydawało się przez chwilę, że zauważył drobne łzy w kącikach oczu mężczyzny, zanim ukrył twarz w dłoniach. Wtedy przebiegło mu przez myśl, że to być może jednak dobre rozwiązanie, że nie pamiętał niczego ze swojego życia. Przynajmniej nie musiał tęsknić ani rozpaczać w chwilach takich jak ta. Brak pamięci wydawał się bardzo wygodną stratą.
— Wytropię to obrzydlistwo i ukatrupię, wyluzuj. — Wstał gwałtownie od blatu i wyszedł zamaszystym krokiem, uprzednio zostawiając pieniądze dla barmana. Ostatnio bywał zdecydowanie zbyt altruistyczny.
~*~
Zaczął śledztwo w Tsumago, niewielkim japońskim miasteczku, gdzie akuma pojawiła się pierwszy raz. Odwiedził je w nocy dzięki wyrwie przestrzennej, kiedy większość mieszkańców zasypiała. Specjalnie wybrał tę porę, żeby nie wzbudzić podejrzeń ani paniki swoim wyjątkowo niekonwencjonalnym wyglądem, choć istniał na niego prosty sposób. Skrzydła to nie problem, zawsze je ukrywał pod płaszczem, zaś maskę w kształcie czaszki wystarczyło zdjąć, ale po dłuższym namyśle uznał, że nie jest na to gotowy i nie odchyli rąbka tajemnicy. Zwłaszcza obcym ludziom. Wstydził się pokazywać światu swoje słabości. One na zawsze miały pozostać zamknięte głęboko w duszy Sekhme, ukryte, aby nikt więcej nie zechciał go upokorzyć.
W mieście nie znalazł nic. Żadnej krwi, szczątków trupów, zgubionych przedmiotów które mogłyby należeć do dzieci. Zupełnie tak, jakby porwani wcale nie zostali porwani, ale rozpłynęli się w powietrzu z dnia na dzień. Na obrzeżach miasteczka również nie było żadnych podejrzanych śladów, poza małą, różową chusteczką w wyhaftowanymi inicjałami M.S. Postanowił ją zachować jako dowód zbrodni. Sam nie wiedział po co. Nie pracował w zawodzie funkcjonariusza policji, nie musiał spowiadać się przed żadnym bogiem ani szefem, zajął się całym tym zamieszaniem tylko z dobroci serca, a potem miał zamiar zapomnieć o całej sprawie i więcej do niej nie wracać. Nie potrzebował do szczęścia cudzej chusteczki, jednak nie umiał jej wyrzucić. Głupie sentymenty.
Podczas badania terenu Magome poszukiwania również zakończyły się fiaskiem. Żadnych wskazówek, żadnych śladów. Nic. Pustka. Gdyby nie opłakujące stratę rodziny, Sekhme zapewne uznałby porwania dzieci za głupi wymysł dziennikarzy, szukających sensacji. W dodatku tej sprawy nie pozwoliła mu rzucić dziwna aura śmierci, która górowała nad miastem. Mieszała się z obrzydliwym smrodem akumy, lecz jej gatunku Sekhme nie potrafił rozpoznać. Była inna. Odstawała od reszty.
Przez pewien czas starał się obserwować mieszkańców Tsumago w nadziei, że czyjeś zachowanie wskaże mu jakąś podpowiedź. Mimo to wszyscy zachowywali się tak, jak zachowywać się można po utracie kogoś bliskiego. Nawet przygotowania do Hanami ustały i nikt już nie przejmował się pięknie kwitnącymi kwiatami wiśni. Wkrótce przekwitną. To bardzo romantyczna aluzja do przemijania, a Hanami zawsze będzie mu przypominać jedynie o śmierci. Zaginięcie tych dzieci akurat przed świętem budziły w Sekhme jeszcze większe obrzydzenie. To uciążliwe.
Dochodziła godzina dwudziesta druga. Spędził na poszukiwaniach cały dzień i noc. Wciąż nie miał zamiaru wracać do domu. Podciągnął kolana pod brodę, siedząc w brudnej i ciasnej uliczce między dwoma domami. Ukrył twarz w dłoniach i trwał tak przez następne kilkanaście minut. Czuł ogromne zmęczenie. Nastrój mieszkańców wiosek zdążył mu się udzielić w zaledwie kilka godzin. Aż zaczął żałować tych biednych dzieci oraz ich rodzin. One wszak już nigdy nie wrócą do swoich domów, a życie straciły w tak okrutny sposób jak pożarcie przez demona. Natomiast rodzice, dziadkowie, wujkowie więcej nie usłyszą kojących głosików swoich pociech. Ból będzie ich prześladować każdego następnego dnia.
Oparł głowę o zimny mur i zamknął na chwilę oczy.
— Sekhme… Sekhme… Chodź do mnie. — Usłyszał nieznajomy, kobiecy głos o tak delikatnym brzmieniu, że wydawał się być odgłosem szumiącego między liśćmi drzew wiatru. Sekhme otworzył jedno oko, lecz nikogo w pobliżu nie zauważył. Był sam, nawet mieszkańcy już dawno zamknęli się w swoich domach. Odetchnął, dochodząc do wniosku, że to tylko omamy spowodowane zmęczeniem.
— Mój piękny Sekhme. Chodź. Nie bój się. — Głos rozbrzmiał w jego głowie na nowo. Tym razem go nie zlekceważył. Otworzył powieki i prędko podniósł się z ziemi, uważnie obserwując obszar dookoła niego. Ostrożnie podszedł do końca uliczki, a gdzie zaczynała się główna ulica, lecz na niej nikogo nie dostrzegł.
— Kim jesteś? — zapytał szeptem, jakby obawiał się, że ktoś usłyszy jego rozmowę z niewidzialnym głosem i uzna za wariata. — Dokąd mam iść?
— Podążaj za moim głosem, piękny Sekhme… — Z niewiadomych powodów zadrżał na tę odpowiedź, po czym zmrużył lekko oczy i ostrożnie ruszył przed siebie w stronę lasu. Prowadził go instynkt i głośne szeleszczenie wiatru pomiędzy gałęziami drzew, co wydało mu się podejrzane, biorąc pod uwagę, że od lasu dzieliła go duża odległość, a ta część miasteczka była prawie ogołocona z roślin, pomijając pojedyncze krzewy i kwiaty. Dziwne było też to, że w miarę, gdy zbliżał się do lasu, szeleszczenie gałęzi stawało się coraz cichsze, aż całkowicie ucichło, a Sekhme z zaskoczeniem zauważył, że zamiast tego słyszy brzęczenie dzwoneczków oraz muzykę fletu. Zgarbił się na chwilę, gdy wyczuł smród akumy. Ten sam zapach, który wypełniał Magome i Tsumago. Zacisnął szczęki, lekko wzburzając w swoim ciele krew, a po chwili wahania rzucił się biegiem przez las, goniąc za słodkim dźwiękiem fletu, otumaniającym zmysły, lecz Sekhme skupiał się jedynie na głośnym biciu swojego serca i szumu krwi w uszach.
Nie zwracał uwagi na pajęczyny na twarzy ani liście we włosach. Liczyło się tylko dorwanie tej obrzydliwej maszkary bez względu na wszystko. Podczas odwiedzin w miasteczkach zauważył jak bardzo cierpią ludzie z jej winy i choć sam tego nie chciał, obudził się w nim instynkt łaknący zemsty za utracone życia niewinnych ludzi. To było silniejsze od niego i dopóki nie pozbędzie się akumy zgodnie ze złożoną Renowi obietnicą, nie spocznie.
Przedarłszy się przez gęstwiny lasu, podążając za fletem, dotarł na skąpaną w świetle księżyca polankę. Wtedy wszystko ucichło. Dzwoneczki, flet, nawet wiatr przestał wiać. Słyszał jedynie swoją oszalałą z emocji krew.
— Gdzie jesteś?! — warknął chrapliwym i niskim głosem, zaciskając dłonie w pięści. Wbił paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni tak mocno, że prawie przebił się przez skórę. Był cały spięty, ale gotowy do ataku w razie gdyby sytuacja tego wymagała. W każdej chwili mógł również zranić się nożem noszonym w bucie i z cięcia wydostać krew, a potem użyć jej jako swojej broni. Dlatego jedną dłoń trzymał trochę niżej niż drugą, aby szybko móc sięgnąć po ostrze. To jeden z tych wyuczonych odruchów, które nigdy nie zanikają.
Po chwili poczuł cudzy dotyk na ramieniu. Automatycznie odwrócił się, odskakując gwałtownie do tyłu. Zaparł ciężar ciała podeszwami butów o ziemię i zgiął kolana, przy tym napiął mocniej mięśnie ramion gotów do szarży, lecz osoba stojąca przed nim nie wyglądała na groźną. I to zaskoczyło Sekhme najbardziej. Śmierdziała akumą, mimo że obserwował zwykłego człowieka.
Demon miał postać pięknej, młodej kobiety o drobnej posturze ciała i mlecznej cerze, pokrytej w niektórych miejscach bliznami albo pieprzykami. Twarz przywodziła na myśl pięknego anioła z tak jasnymi włosami, że wydawały się białe, oraz cudownymi, błękitnymi oczami. Na chwilę uniosła jasne brwi, wyrażając zaskoczenie, lecz potem rozciągnęła usta w radosnym, sympatycznym uśmiechu i klasnęła w dłonie.
— Wybacz, że cię przestraszyłam, mój drogi, nie chciałam! — odezwała się łagodnym tonem. — Jestem Cyra, miło mi. — Jedną dłoń złożyła na piersi, a drugą złapała rąbek jasnozielonej sukni, nieco podartej przy ziemi i uniosła ją, przy tym składając lekki ukłon przed Sekhme.
— Nie sądziłem, że akumy mogą przyjmować tak piękne postaci — odparł niewzruszony urodą kobiety i wyprostował się. Przechylił delikatnie głowę na bok, przyglądając się uważnie Cyrze. — Czym jesteś?
— Och, dziękuję, że uważasz mnie za piękną! Starałam się! Dla ciebie, mój wspaniały kruku! — ukryła nosek za dłonią i zaśmiała się figlarnie tak, jak czynią to kobiety, aby uwieść mężczyznę. Pytanie jednak zignorowała. Podeszła bliżej Sekhme, po czym spojrzała mu prosto w oczy. — Nie mogłam się doczekać naszego spotkania. Wiedziałam, że mnie szukałeś. — Uniosła delikatnie sukienkę i zawirowała dookoła własnej osi.
— Cudownie — skwitował szybko Sekhme. Nie ruszał się z miejsca. Zachowanie kobiety wzbudzało w nim niepokój oraz podejrzenia. Może była piękna, ale wciąż pozostawała akumą, której nie warto ufać. Kto wie czy zaraz nie wyciągnie zza pleców noża i nie wbije go w serce kruka. Przede wszystkim miała większą inteligencję niż wszystkie potwory, które Sekhme dotychczas spotkał. Tworzyła poważne zagrożenie nie tylko dla śmiertelników, ale i dla samych boskich posłańców. Nie działała według instynktu.
— Nawet nie wiesz jak długo ćwiczyłam, mój kochany. Tak bardzo chciałam ci sprezentować nowy utwór — rzekła rozradowana. Zza paska ostrożnie wyciągnęła srebrny flet z oplecionymi dookoła jego korpusu czarnymi kwiatami. — Rozluźnij się i posłuchaj tej cudownej melodii — dodała, nim przyłożyła usta do fletu. Sekhme napiął odruchowo mięśnie. Nie wiedział co za chwilę się zdarzy i uważał, że warto zachować wszelkie środki ostrożności. Kobieta dmuchnęła i wydobyły się z fletu pierwsze dźwięki. Sekhme zmrużył oczy, robiąc niewielki krok do tyłu, ale nie ryzykując większymi ruchami. Wstrzymał oddech.
Muzyka, którą tworzył demon, była spokojna oraz łagodna. Przypominała kołysankę, nuconą dzieciom na dobranoc. Dookoła polanki wzniósł się nagle ciepły, lekki wietrzyk i smagał kosmyki włosów Sekhme oraz falbanki sukni Cyry. Ona uśmiechała się, grając dalej, a Sekhme powoli tracił zmysły. Czuł się otępiony, jego myśli oddalały się od niego, zaś ciało traciło na ciężarze. Przymykał powieki, oddychając wolno i głęboko.
Przypomniał sobie swój dom. Mały i ciasny domek na obrzeżach miasta w Kami No Jigen, który wypełnił setkami rodzajów ziół i kwiatów. Dzięki temu w tych czterech ścianach roztaczał się cudowny, leśny zapach. W kominku koło starego jak świat fotela zawsze skwierczał ciepły płomień, a krzywo przybite półki na ścianach uginały się pod ciężarem książek.
„Szlag by to”, wzburzył krew. Jej szum zalał uszy, odcinając Sekhme od dźwięku fletu. Drgnął gwałtownie, przykuwając uwagę Cyry, która wciąż kontynuowała swój mały koncert, jednak teraz jej brwi ściągnęły się nisko nad oczami, a uśmiech zszedł z jej twarzy.
— Ty paskudna wiedźmo! — Rzucił się w jej stronę, uprzednio wyciągając z buta nóż. Natychmiast pokonał dystans między nimi, rozciął skórę na dłoni i chwycił Cyrę za nadgarstek, a kobieta otworzyła szeroko oczy. Wrzasnęła z bólu, próbując się wyrwać, lecz jego uścisk był zbyt silny. Nawet jednak gdy ją puścił, krew zaczęła przesuwać się wyżej – do ramienia oraz szyi. Krzyczała zgięta z bólu, trzymając drugą dłonią ręki przeżartej przez truciznę Sekhme. Ostatecznie zdesperowana przekształciła flet w nóż i odcięła sobie ramię aż od barku. Wydała z siebie wtedy jeszcze głośniejszy wrzask, a Sekhme rzucił się na nią, wyrywając jej broń, która w jego dłoni z powrotem zamieniła się w instrument. Odrzucił flet na bok, a Cyrę powalił na ziemię i chwycił za gardło.
— Mój piękny Sekhme — wydusiła, robiąc się czerwona na twarzy. — Jeszcze się spotkamy. Będę czekać w Nakatsugawie, ukochany — mówiąc to, uśmiechnęła się boleśnie, a potem rozpłynęła w powietrzu. Został po niej jedynie flet, który złamał się, gdy Sekhme nim rzucił. Teraz podniósł jego części z ziemi i wetknął do kieszeni płaszcza. Przeklął głośno na siebie.
~*~
Cyra wspomniała o Nakatsugawie, zanim zniknęła z polany. O ile Sekhme dobrze pamiętał, było to miasteczko w pobliżu Magome i Tsumago, w którym zamordował swoją pierwszą akumę. Miał pewne wątpliwości czy na pewno Cyra pojawi się, równie dobrze mogła go jedynie zwieść na manowce, a samej udać się gdzieś indziej. Ale jeśli dzieci wabiła za pomocą muzyki fletu, teraz nie mogła nic bez niego zrobić. Sekhme był w jego posiadaniu, a w dodatku poprzedniej nocy przełamał się w pół.
Postanowił jednak zaryzykować i stawić się wieczorną porą w jednej z mniejszych uliczek w Nakatsugawie. Słońce jeszcze nie zdążyło ukryć się za horyzontem, a on czekał na Cyrę, siedząc na dachu budynku z dala od ludzi. Wkrótce miasteczko prawie opustoszało, pojawiały się tylko pojedyncze cienie osób, wracających do domu, lecz po demonie w ciele kobiety ani śladu. Ziewnął leniwie i podparł policzek na dłoni. Czasem nachodziły go myśli, że trzy czwarte części jego życia to czekanie. Marnotrawstwo czasu, ale na przekór temu, Sekhme lubił czekać. Wiązało się to ze słodkim lenistwem i chwilą ciszy, którą dowolnie mógł spożytkować. Albo opracować plan, ale Sekhme nigdy nie miał planów.
Spojrzał na księżyc. Przez pełnię noc była jaśniejsza niż zwykle. Światło swobodnie padało na uliczkę, w której przebywał Sekhme. Widział prawie wszystko, ale był tylko krukiem. Daleko mu do kociego wzroku.
Wtem kątem oka dostrzegł jak obcy cień przemyka parę metrów dalej. Zerwał się na równe nogi, po czym postąpił kilka kroków w przód i zatrzymał się nad krawędzią dachu.
— Cyro? — odezwał się.
— Wiedziałam, że będziesz na mnie czekać! Kochany Sekhme, nigdy nie zawodzisz. — Odwrócił się spokojnie na dźwięk delikatnego głosu Cyry. Ręka, którą sobie odcięła poprzedniego dnia, wróciła do normalnego stanu. Trzymała w niej teraz zwiędłą różę, którą po chwili przysunęła do swojej piersi, a drugą dłonią zaczęła wyrywać płatki. — Kocha, lubi, żartuje, nie chce, nie dba, miłuje, kocha, lubi… — wyliczała z radosnym uśmiechem. Zachowywała się, jakby nic nigdy jej się nie stało, a Sekhme był jej dobrym przyjacielem. — Nie chce, nie dba... — Zatrzymała się przy ostatnim płatku, po czym spojrzała na Sekhme. — Umrze. — Rzuciła kwiat na bok.
Spiął się, lekko uginając nogi. Cyra gestem dłoni zmaterializowała w niej wielki, srebrny miecz z czarną rękojeścią. Uśmiechnęła się spragnionym krwi uśmiechem, a potem skoczyła w kierunku kruka. On sprawnie wykonał przewrót w bok i skoczył na nogi trochę dalej. Dosięgnął sztyletu z buta. Wykonał rozmach, a potem rzucił go, celując w szyję Cyry. Ostrze jednak tylko smagnęło ją po ramieniu, gdyż zdążyła odsunąć się w drugą stronę.
Miecz wydawał się ciężki, demon zaś drobny, a jednak zdołała go unosić. Jej szybkość była ograniczona, ale nie wykluczało to faktu, że wciąż świetnie sobie z nim radziła. Sekhme wolał na razie nie używać swojej krwi, żeby się nie przemęczać już na początku walki. Jego strategią było odczekanie aż Cyra zmęczy się dzierżeniem tak ciężkiej broni. Kiedyś musiało to nastąpić, a zadaniem Sekhme było na razie tylko przetrwanie.
Cyra ponownie uniosła miecz i w chwili rozmachu, Sekhme odbił się od dachu, przeskakując na kolejny, rzucił się biegiem przed siebie. Cyra tuż za nim. Był zadziwiony z jaką łatwością deptała mu po piętach, jednocześnie taszcząc ze sobą ten kawał żelastwa. Jej suknia rozdarła się u dołu lub to ona sama ją rozerwała, nim zaczęła gonić Sekhme, aby nie przeszkadzała jej w walce. Starannie rozczesane włosy poszarpał wiatr, a piękne oczy przybrały barwę soczystej czerwieni spętanej mordem.
Kobieta nie mogła być zwykłą akumą. Była zbyt człowiecza na demona, a jej zachowaniem nie targał głód i instynkt, wręcz ruchy wydawały się Sekhme przemyślane.
Mocniej zacisnęła palce na rękojeści, wyskoczyła do góry i nakierowała miecz na młodego mężczyznę. On zatrzymał się nagle i schylił, a ostrze uderzyło z głośmy trzaskiem w krawędź dachu. Prędko zeskoczył z dachu w ciemną uliczkę, kontynuując bieg. Ukradkiem usłyszał głośne przekleństwo Cyry, a już po chwili kobieta biegła za nim bez swojego miecza, za to w dłoni trzymała kilka skromnych sztyletów. Sekhme gwałtownie skręcił w bok. Cyra z lekkim trudem wyhamowała, ale szybko dogoniła Sekhme. Przystanęła na chwilę, po czym z impetem wyrzuciła w jego stronę wszystkie swoje ostrza. Jeden z nich smagnął go po udzie, a drugi wbił się w ramię. Jęknął i przewrócił się na ziemię, nie będąc w stanie wytrzymać bólu w nodze. Cyra prędko wykorzystała okazję, bez wahania dopadła Sekhme. Prostym gestem ręki przywołała do siebie katanę z pozłacaną rękojeścią i wzorem smoka wygrawerowanym na ostrzu, a potem stanęła nad ofiarą, przycisnęła klatkę piersiową Sekhme butem i pochyliła się, sięgając dłonią po flet, który cały czas trzymał za paskiem. Zabrała go.
— Mój słodki, naiwny kruk, pozwól, że odbiorę moją własność — rzekła raźnym głosem, a potem uniosła miecz, celując prosto w serce. Sekhme obserwował kobietę z szeroko otwartymi oczami i oddychał miarowo, choć z trudem. Cały czas napierała obcasem buta na jego żebra, przez co ciężej mu szło łapanie powietrza. Nie przejmował się tym jednak, jego myśli krążyły cały czas dookoła przepływu krwi. Choć z każdą sekundą nieuchronnie zbliżał się cios Cyry, on wciąż nie był na tyle silny, żeby wykorzystać magię bez przygotowania.
W ostatniej chwili poczuł krążącą pod skórą silną żyłę magii. Tyle wystarczyło, aby poruszyć krwią. Nie swoją, ale demona. Głęboko wpatrując się w oczy kobiety, tchnął w obieg zebraną energię i tym samym zawładnął nad jej ciałem. Nie była zbudowana z samej krwi, jego zaklęcia nie działały z taką siłą, jak na żywe stworzenie, dlatego musiał przygotować się na walkę z jej świadomością. Poczuł jak naprężają się jego mięśnie pod materiałem ubrania. Ramiona zaczęły drżeć, podobnie całe ciało kobiety, która siłowała się z magią Sekhme. Wciąż trzymała ostrze zaledwie kilka centymetrów od piersi chłopaka, lecz w miarę upływu czasu, słabła, a jej krew poddawała się władzy Sekhme. Wyciągnął dłoń, żeby pomóc sobie kontrolować ciało. Gestem ręki odsunął Cyrę, a potem z bolesnym wyrazem twarzy podniósł się z ziemi, jednocześnie powstrzymując własną krew od dalszego wypływania z ran. Drobne kropelki potu spłynęły mu po czole.
Kosztowało go to wiele wysiłku. Znacznie osłabł odkąd jego ciało zostało wypełnione niezniszczalną chorobą, a tego typu zaklęcia wymagały ogromnej siły. Wkrótce i on zaczął tracić kontrolę nad Cyrą, a kiedy demon poczuł zaledwie kilkusekundowe zerwanie mocy, uniósł miecz i przebił bok Sekhme. Kruk jęknął krótko, po czym osunął się na ziemię, krztusząc własną krwią.
— To już chyba koniec — odezwała się z wesołym uśmiechem. — Wyczerpałeś wszystkie siły na zapanowanie nade mną, szkoda, że niewiele ci to dało. — Jej beztroski ton przyprawiał o ciarki. — Pozwolę ci powoli się wykrwawić i popatrzeć jak przez ciebie giną dziesiątki maluśkich. — Uniosła dłoń, w której trzymała złamany flet, a po chwili przysunęła go do swoich ust i wyszeptała kilka słów. Instrument zajaśniał bladym światłem, po czym wrócił do poprzedniego stanu. Wyglądał jak nowy. Piękny oraz lśniący, szkoda, że w nieodpowiednich rękach. — Szczurołap bez swojego fletu to wszak nie Szczurołap.
Przyłożyła flet do ust i dmuchnęła, tworząc cudownie słodką muzykę, lecz na Sekhme ona już nie działała. Jedyne co odczuł to obrzydzenie oraz nienawiść zarówno do demona, jak i do siebie, że nie zdołał pomścić martwych dzieci ani uratować kolejnej grupy ofiar. Cyra spojrzała jeszcze raz na Sekhme pełnym tryumfu wzrokiem, po czym odwróciła się i odeszła w stronę ulicy głównej. Oparł brodę na piersi, opuściwszy powoli głowę. Czekał aż śmierć go zabierze.
Nigdy nie obchodziło go zdanie Rena, toteż nie czuł żalu, że go zawiódł, ale że zawiódł samego siebie. Zamiast odesłać go do bardziej kompetentnego chowańca lub boga, zuchwale uznał, że sam sobie poradzi ze zleceniem, które wymagało ogromnej siły i niezliczonych pokładów energii. Jego ciało zawodziło za każdym razem, gdy stawał do walki, ale łudził się, że kiedyś mu się uda zwyciężyć z chorobą i mocą, zużywającą zdecydowanie za dużo energii na jego organizm. Prędzej jednak doprowadzi do trzeciej katastrofy.
Nagle usłyszał cichy chrzęst przekręcanego w zamku klucza i głośne skrzypnięcie zawiasów. Sekhme drgnął, z trudem odwracając głowę. W drzwiach stała drobna dziewczynka w zielonej koszuli nocnej w żółte gwiazdki. Wyglądała na niecałe dziewięć lat. Ciemnobrązowe, krótkie włosy sterczały na wszystkie strony. Noc była tak jasna, że z łatwością dostrzegł szeroko otwarte, nieobecne oczy i delikatnie rozchylone usta. Miała drobny, zadarty nos oraz pokryte piegami, pulchne policzki.
Ostrożnie postąpiła w przód i zeszła z betonowego stopnia. Powoli ruszyła wzdłuż uliczki za piękną, ale zgubną melodią Cyry. Chwilę później dostrzegł znacznie więcej dziecięcych cieni podążających na pewną śmierć. Sekhme spiął mięśnie, podpierając się ręką o ziemię. Drugą chwycił raptownie rękojeść, zacisnął zęby i z cichym gruchotem połamanych żeber, wyciągnął, częściowo przepalone przez jego żrącą truciznę w ciele, ostrze katany. Szczęściem ominęło serce, nie byłby w stanie na ten moment utrzymać w nim krążenia, ale odnalazł w sobie jeszcze dość motywacji, aby móc chociaż odrobinę wznowić obieg krwi i nie pozwolić jej wydostać się z ran.
Z bolesnym wyrazem twarzy powstał na nogi, odetchnął cicho, próbując złapać oddech i powlókł się za dziećmi w stronę Cyry. Czuł zawroty głowy, ale nieważne jak bardzo pragnął znowu przylgnąć policzkiem do ziemi i dać sobie z tym wszystkim spokój, włącznie z życiem, nie potrafił pozwolić na śmierć tylu młodych osób.
Zachwiał się w pół kroku, wpadając na drobnego, wychudzonego chłopca w pomarańczowej piżamie. Dziecko zerwało się nagle jak poparzone i spojrzało na krwawiącego kruka. Chłopiec miał ładne, jasnoniebieskie oczy i krótkie, jasne rzęsy. Przed chwilą jednak jego wzrok był jakby za mgłą, teraz nawet nie z pełna umysłu Sekhme widział pełną świadomość w dziecku. Tyle zdołał zauważyć, nim upadł.
— Uciekaj stąd, jeśli chcesz przeżyć — wycharczał, zaciskając dłoń w pięść. Dziecko zamrugało zaskoczone, rozejrzało się dookoła i jak opętane rzuciło się do ucieczki w drugą stronę. Gdyby Sekhme tak mógł zrobić. Zostawić wszystko za sobą. Uciec. Po prostu. Jego świat był jednak zbyt moralny, nawet po tym, co go spotkało w karierze chowańca. Dobroć, którą tak bardzo pragnął ukryć, zawsze wychodziła na wierzch, a on przez nią tylko umierał coraz szybciej.
Drżąc, dźwignął się znów i wyprostował częściowo. Przytknął dłoń do boku, na którym powstała największa rana – od katany. Zacisnął na chwilę powieki, a gdy je otworzył, spojrzał w dół i przytknął palce do rany. Upłynęło kilka sekund, zanim odsunął dłoń. Krew przylgnęła do skóry, a potem zaczęła się formować w szczególny kształt. Sekhme wkrótce stał pośród zahipnotyzowanych dzieci z prostym sztyletem w dłoni. Broń wydawała się być żywa. Poruszała się, a raczej krew, z której została stworzona, falowała, jakby zaraz na nowo miała przybrać kształt kałuży. Resztkami sił utrzymywał jej postać, za to musiał zrezygnować z częściowego tamowania, więc tym razem włożył w ruch więcej wysiłku. Zmusił się do biegu, wszak nie wiedział jak jeszcze wiele czasu minie, zanim dotrze do Cyry. W tym czasie mógł się wykrwawić.
Kręciło mu się w głowie. Ledwo utrzymywał prosty kurs oraz równowagę, czasem musiał się zatrzymać i podeprzeć o ścianę budynku, ale potem znowu zbierał siły i zmierzał przed siebie. Cyra już powoli przekraczała granicę miasta, a jej biały cień majaczył pomiędzy drzewami lasu. Sekhme uniósł ramię, w którym dzierżył sztylet. Zacisnął szczękę i wyrzucił go w jej stronę. Manipulując jego lotem, próbował wymierzyć ostrze prosto w miejsce, gdzie powinno znajdować się serce, ale kobieta zorientowała się, gdy sztylet znajdował się zaledwie kilkanaście centymetrów od niej. Odskoczyła, przerywając melodię. Spojrzała morderczym wzrokiem na Sekhme. Chociaż znajdowała się dobre kilkanaście metrów od niego, gdy mrugnął zaledwie raz, ona stała już naprzeciw z przemienionym w zwykły, metalowy miecz fletem. Sekhme raptownie odsunął się, a miecz jedynie wbił się w bark kruka. Zawył boleśnie, ale ani drgnął.
Kobieta zamrugała zaskoczona, gdy metal zaczął syczeć i wypalać się pod wpływem trucizny zawartej we krwi chłopaka. Uśmiechnął się chytrze z trudem, obserwując rosnący na twarzy Cyry strach. Natychmiast odskoczyła do tyłu, z powrotem zamieniając miecz w magiczny flet. Dłońmi próbowała zrzucić wijącą się dookoła instrumentu maź, lecz przy tym raniła i siebie. Płakała przerażona i obolała, bo wkrótce również skóra na jej rękach została przeżarta przez krew. Opadła na kolana, patrząc jak flet zostaje całkowicie zniszczony, a po nim nie zostaje nic.
— Ty obrzydliwy, przeklęty potworze! — wydarła się wściekła i skoczyła na Sekhme, lecz nim go dosięgnęła, wykrztusiła z siebie ohydną czerwonoczarną maź. Opadła bezwładnie na bruk, dusząc się. — Jeszcze… się… policzymy… — wycharczała, a potem powtórzyła los fletu i zaczęła powoli rozpadać się na kawałki aż zniknęła całkowicie.
Sekhme rozejrzał się dookoła. Wszystkie dzieci już odzyskały swoją świadomość i teraz przerażone kręciły się po ulicy. Jedne płakały, inne krzyczały, kolejne pomdlały ze strachu. Sekhme jedynie uśmiechnął się na ten widok, a potem poruszył bezgłośnie ustami i opuścił Ziemię, zostawiając ten chaos śmiertelnym ludziom, którzy zbudzili się przez zamieszanie na ulicy.
~*~
— Co z akumą? — Ren dopadł szpitalnego łóżka, na którym leżał sponiewierany Sekhme. Skrzywił się nieznacznie i sięgnął dłonią do aparatury, aby zwiększyć dawkę morfiny.
— Nie żyje — odparł krótko.
— Dzieci? — Patrzył na Sekhme z wyraźną nadzieją w oczach czerwonych od łez. Jego ręce drżały, gdy zaciskał palce na ramie łóżka.
— Ocalone, ale te z Magome i Tsumago… — urwał kruk i odwrócił wzrok od Rena. Ukradkiem sięgnął dłonią za poduszkę, spod której wyciągnął chusteczkę z inicjałami M.S. Mężczyzna otworzył szerzej oczy i niepewnie wyciągnął po nią rękę, lecz w połowie zatrzymał ją. — Weź — powiedział Sekhme, widząc wahanie Rena i wcisnął mu znalezisko w dłoń. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wyszyte literki, po czym wstał i bez słowa opuścił salę. Sekhme usłyszał jeszcze głośny szloch na korytarzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz