Wiedząc, że jest przekleństwem, bał się zejść do ludzi. Siedział więc nieruchomo na dachu starej świątyni, poświęconej nieznanemu Sekhme bóstwu. Opierał głowę na podciągniętych do torsu kolanach i z ciekawością obserwował krzątających się po świątynnym ogrodzie wierzących. Wszyscy pomagali w przygotowaniach do Hanami. Nie pamiętał czy on za życia też tak bardzo uwielbiał to święto jak ci, których teraz oglądał z dystansu. Czy tak pracowicie uwijał się pomiędzy drzewami, grabiąc uschniętą trawę. Albo wspierał starszych mężczyzn swoim silnym, młodym ciałem przy wieszaniu lampek pomiędzy gałęziami. Lub czy pomagał wyławiać śmieci z oczek wodnych i strumyczków, przepływających przez ogród z drzewami wiśni. Czy tak samo jak oni, nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, że życie jest podobne do kwiatów, które Japończycy lubili podziwiać podczas Hanami. Ulotne, kruche, delikatne.
Potrząsnął gwałtownie głową, aby odgonić zaśmiecające jego myśli pytania. Już żadne z nich nie było istotne, bo nie kierował ich do siebie, ale do obcego człowieka, który swoją ciężką pracą zasłużył na kolejne życie. Jego kolejne życie dostał jednak Sekhme i ledwo zaczął nim żyć, a na powrót stał się martwy. Choroba wszak mogła go zabić dzisiaj, jutro, za tydzień, rok, kiedykolwiek tylko zachce, więc wolał już nazywać siebie martwym, a święto Hanami tylko przypominało mu o śmierci. Kwitnienie było pięknym kłamstwem, a przekwitanie poetycką aluzją do umierania.
Ziewnął przeciągle i rozprostował plecy, zgarbione już od jakiegoś czasu. Spędził w tym miejscu praktycznie cały dzień, przyglądając się ogrodowi. Słońce powoli zaczynało zbliżać się do zachodu, a mimo wszystko to miejsce nie pustoszało – wręcz odwrotnie. Pojawiło się znacznie więcej ludzi, wracających z pracy lub ze szkoły, którzy byli chętni wesprzeć w przygotowaniach. Jeszcze było na tyle jasno, że dało się całkiem sporo zrobić przy pomyślnych wiatrach. Sekhme mimo to znudził się swoją tymczasową rozrywką i wstał. Nogi odrobinę mu zdrętwiały, ale po kilku krokach dla rozruchu, z ulgą stwierdził, że znów wróciło do nich czucie. Przeciągnął się jeszcze leniwie i podszedł do krawędzi dachu, z której powoli zsunął się na niższą kondygnację, a stamtąd na stojące nieopodal drzewo, a potem na ziemię. Otrzepał swój czarny płaszcz z drobinek kurzu oraz liści, osiadłych na nim kilka godzin temu i ruszył w drogę powrotną do załamania czasoprzestrzeni, prowadzącego do wymiaru bogów, gdzie umościł sobie wygodny kącik na przedmieściach wielkiego megamiasta. Czystym cudem znalazł ten lekko odsunięty od cywilizacji skrawek ziemi, na którym mógł w spokoju ukrywać się przed ciekawskimi spojrzeniami równie ciekawskich sąsiadów.
Przebył ledwo kilka metrów, zanim usłyszał cichy pomruk w cieniu krzewów i jak sądził, nie wróżyło to nic dobrego, ponieważ był to raczej charczący i bulgoczący pomruk niepodobny do odgłosów wydawanych przez większość ziemskich istot.
Przełknął zdenerwowany ślinę, po czym powoli odwrócił głowę i spojrzał za siebie przez ramię. Z cienia wypełzła potworna kreatura o oczach, zbliżonych kształtem i wyglądem do ludzkich, dlatego wydały mu się znacznie bardziej przerażające niż gdyby miała jedynie oczodoły. Tkwiła w nich pustka poprzetykana rządzą głodu. Bestia miała krótkie, wychudzone jak patyki nogi, utrzymujące przerośnięty tułów. Była od Sekhme dwa razy większa, lecz wydawała się jego wzrostu przez mocno zgarbione plecy. Poruszała się, podpierając o ziemię wydłużonymi, wielkimi łapami z pazurami wielkości jednego ramienia przeciętnego człowieka. Powoli zbliżała się do chowańca, skuszona jego słodkim, boskim zapachem, którym nasiąknął przez czas spędzony w raju. Będąc jedynie dwa metry od Sekhme, wyprostowała się, rozchylając poobgryzane z głodu wargi. Patrzyła prosto w oczy swojej przyszłej ofiary, a szeroko rozwarte powieki świadczyły o ogromnej nadziei na przełknięcie świeżego posiłku. Uniosła jedno ramię, rozcapierzając potworne szpony i zastygła na kilka chwil w bezruchu, jakby wahała się nad rzuceniem wyzwania boskiemu tworowi.
Sekhme nie drgnął ani o milimetr. Niewzruszony stał przez potworem i cierpliwie czekał na jego pierwszy ruch. Zdawać by się mogło, że tylko prowokował go swoim nieugiętym zachowaniem do walki, lecz dumnie uniesiona głowa i prosta postawa były groźbą. Potężnymi są ci, którzy wyglądają na potężnych. A potędze wchodzi w drogę tylko głupiec... lub bestia ciągnięta przez głód. Błagał w duchu, aby ta postawa wystraszyła instynkty akumy i zmusiła ją do wycofania się. Był zbyt wymęczony chorobą, żeby stawiać czoła zagrożeniu.
Potwór mimo to zamruczał wojowniczo, napiął mięśnie i zamachnął się na Sekhme. Chłopak czekał na to, zatem z natychmiastową reakcją odskoczył do tyłu, po czym rzucił się biegiem przed siebie, a potwór ruszył w pogoń tuż za nim. Czarny płaszcz łopotał na wietrze, gdy Sekhme przedzierał się przez ogród, przy tym starał się, aby nikt ze śmiertelników nie dowiedział się o jego obecności, choć było to szczególnie trudne ze względu na demona za plecami. Co chwila czuł jak jego pazury próbują złapać za materiał, ale z marnym skutkiem, choć czasem szarpnięcie wydawało się mocniejsze od wszystkich innych. Sekhme nie zwalniał ani na chwilę. Czuł jednak jak jego płuca płoną, a mięśnie przestają z nim współpracować. Wzburzona krew raz za razem zbyt mocno uderzała do głowy, a na chwilę świat zamieniał się w ogromną karuzelę i wtedy nie był pewien czy na pewno biegnie prosto. Im mocniej się przemęczał, tym bardziej jego ciało słabło. Przy kolejnym uderzeniu gorąca i chwilowym zaćmieniu ze strachem stwierdził, że już nie słyszy warczenia ani głośnych odgłosów uderzania łap akumy o kamienistą ścieżkę. Próbując nie tracić z tempa, odwrócił głowę, a już sekundy później bestia wyłoniła się z boku i drasnęła Sekhme szponami w udo oraz łydkę. Zbyt późno zorientował się i nim ponownie odskoczył, zaatakowała drugą łapą, przesuwając szponami po torsie. Syknął z bólu, który rozszedł się echem przez całe ciało. Uderzył plecami o drzewo, lecz momentalnie poderwał się do biegu. A przynajmniej starał się - kilka kroków dalej osunął się na ziemię, nie będąc w stanie zapanować nad koordynacją ruchową. Jego organizm osłabł na tyle, że byle ubytek krwi powaliłby go, a co dopiero taka ilość.
Akuma zahaczyła szponami o płaszcz i przyciągnęła go po żwirze do siebie, a Sekhme zadrżał na widok cienkich jak szpileczki, ale wciąż cholernie ostrych kłów. Jego ostatnim ratunkiem mogła być krew. Zacisnął mocno szczęki oraz powieki, aby nie dekoncentrować się na potworze. Krew dudniła mu w uszach jak szalona. Czuł ją w każdym milimetrze swojego ciała, jak i poza nim. Rozróżniał która była jego, a która należała do ludzi, znajdujących się parę kilometrów dalej w tym samym ogrodzie. Nikt ich nie widział, nikt nie mógł pomóc Sekhme, bo krzewy skutecznie zasłoniły rozgrywającą się walkę pomiędzy boskim stworzeniem a potworem odtrąconym przez boskość. Przekierował energię do ran na torsie, powstrzymując krew od dalszego wyciekania poza organizm. Na nodze aż tak o to nie zadbał, ponieważ wykorzystał ją częściowo z tych ran oraz tą, która wydostała się z ciała. Przekształcił osocze w cienkie strużki. Powoli pięły się po skórze Sekhme i szponach akumy do jej cielska. Przyspieszyły, a następnie gwałtownie owinęły się dookoła cienistego tułowia, a straszyło ryknęło przerażająco z bólu. Krew wiła się dalej, wypalając znaki i wsiąkając do wewnątrz, aby zatruć w pełni swoją ofiarę. Demon kręcił się pod naporem cierpienia, trucizna bowiem w krwi Sekhme nie była trucizną, którą dolewa się do wina, aby niepostrzeżenie dokonać morderstwa. Decydując się na jej użycie, skazywał siebie na słuchanie wyraźnej śmierci.
Przeczołgał się do drzewa nieopodal, tracąc coraz więcej sił. Jego magia osłabiała go bardziej niż wysiłek fizyczny. Niewielka jej ilość potrafiła wyczyścić Sekhme z całej posiadanej energii, dlatego musiał używać jej rozsądnie i uważać, aby przeciwnik nie dosięgnął go z dystansu i nie dokonał znacznych uszczerbków fizycznych. Oparł się plecami o pień, nie będąc o siłach, aby przemieścić się dalej.
Bestia oszalała z bólu rzuciła się na tego, kto jej ten ból dał, chociaż nawet gdyby spróbowała pożreć Sekhme w zemście, na własne życzenie dokonałaby samobójstwa. Doskoczyła do niego kilkoma susami i wściekła uniosła łapę ze szponami, by odebrać życie chowańcowi, lecz nim go dosięgnęła, chłopak przesunął dłonią po ranie, zbierając z niej odrobinę krwi, a potem prędko wcisnął dwa palce zbroczone jego trucizną w oczodoły demona. Maszkara zdążyła go jedynie drasnąć po brzuchu, po czym zerwała się do tyłu, wrzeszcząc głosem, tak bardzo mocno przypominającym ludzki. Zakryła twarz łapami, jakby miało to ją uratować, lecz trucizna powoli przesiąkała przez całe ciało i wypełniała coraz gorszymi katuszami. W końcu zrozumiawszy, że to nie ona jest tu prawdziwą bestią, a obiad może okazać się jej gwoździem do trumny, wycofała się do cienia i uciekła. Sekhme zaś pozostał rzucony na pastwę losu. Oddychał głęboko i czuł jak jego ciałem wstrząsają dreszcze z bólu, zmęczenia i choroby. Świat kręcił mu się przed oczami oraz wciąż słyszał tak bardzo męczący dźwięk dudnienia krwi innych istot żywych, znajdujących się w pobliżu. Słuchając tego chaotycznego rytmu, zamknął oczy i pozwolił swojej krwi dołączyć do niego. Z rany na powrót zaczął wypływać ten drogocenny skarb dla większości istnień, a on powoli wygasał i patrzył jak trucizna, którą w sobie nosił, dotykała źdźbeł trawy i powoli je zabija. Czyżby tu mu przyszło umrzeć? Na cmentarzu pełnym kwiatów?
Akane? Zgodnie z obietnicą. >. <
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz